Jak poinformowała Międzynarodowa Organizacja Pracy, od początku kryzysu finansowego w 2008 r. w Europie ubyło 3,5 mln miejsc pracy, a kolejne 4,5 mln jest zagrożonych. Ma to oczywiście ogromny wpływ na gospodarkę – ubytek 3,5 mln konsumentów to mniejszy wzrost gospodarczy i mniejsze wpływy podatkowe, oraz większe wydatki państwa np. na zasiłki dla bezrobotnych, a to oznacza, że konieczne będą kolejne cięcia budżetowe.

Wielu ekonomistów już od dawna wskazuje, że kuracja zaaplikowana Grecji czy Hiszpanii pogrąży oba kraje w jeszcze większej zapaści gospodarczej. Na pytanie, co jest ważniejsze: ograniczanie deficytów budżetowych, czy działania pobudzające wzrost gospodarczy, przywódcy krajów strefy euro do niedawna odpowiadali jednoznacznie. Grupa krajów Północy, z Niemcami i ich kanclerz na czele, forsowała drastyczne programy oszczędnościowe. Angela Merkel zmiękła dopiero, kiedy okazało się, że zwalnia też oparta na eksporcie gospodarka jej kraju. Stąd na ostatnim szczycie przywódców strefy euro zdecydowano się przeznaczyć pieniądze również na działania pobudzające wzrost PKB.

Bezrobocie w strefie euro wynosi już 11 proc., co oznacza, że bez pracy jest w sumie 17, 4 mln osób. Również u nas też mocno rośnie, eksperci szacują, że do końca roku zwiększy się do 14 proc. Również nasz rząd musi przystąpić do działań pobudzających gospodarkę. Nie namawiam tutaj do pompowania budżetowych środków w wielkie projekty, bo ich efektywność ekonomiczna jest zwykle niewielka. Ale na początek potrzeba znieść różnego rodzaju bariery krępujące rozwój przedsiębiorczości, co  Platforma Obywatelska zapowiada od lat, ale jakoś zaraz po wyborach zapomina o złożonych wcześniej obietnicach.  Deregulacyjny projekt ministra Gowina jest w tym kontekście krokiem w dobrym kierunku, ale czekamy na więcej.