W przekazie do mediów rząd zawsze ma sukces, a perspektywy są świetlane. Niestety, za to mistrzostwo czasami musi płacić społeczeństwo. Dobrze jeżeli tylko straconymi złudzeniami.

Dziś obserwujemy efekty polityki, w której najważniejszy jest marketing. Tworząc tegoroczny budżet, rząd nie chciał oszczędzać, straszyć i przyjął korzystne założenia makroekonomiczne. Co gorsza, wydaje się, że przychody budżetowe zostały wyliczone na podstawie innych - jeszcze bardziej optymistycznych - założeń. Efekt tych radosnych rządowych zabaw jest taki, że mamy połowę roku, spowolnienie gospodarcze nie osiągnęło jeszcze dna, a w kasie państwa już zaczynają pojawiać się dziury. Z niepokojem trzeba myśleć, co będzie z budżetem w końcu roku, gdy gospodarka zacznie ostro hamować.

O tym, że budżet jest skonstruowany zbyt optymistycznie, ekonomiści mówili już w ubiegłym roku. Trudno powiedzieć, na co liczył rząd, a zwłaszcza autor ustawy budżetowej, czyli minister finansów Jacek Rostowski. Czy chciał, by wszyscy spokojnie pracowali, nie wpadając w panikę i nie pogłębiając spowolnienia? Taka taktyka dała efekty w pierwszej fazie kryzysu, gdy Polacy na przekór temu, co się działo u sąsiadów, nie tracili entuzjazmu i wysoką konsumpcją podtrzymywali wzrost gospodarczy. Tyle że państwo za ten optymizm zapłaciło wysoką cenę w postaci koszmarnego przyrostu długu publicznego. Teraz tak się już nie da. Polska nie może tak dużo pożyczać, bo przekroczymy wszystkie limity zadłużenia publicznego.

Dlatego oczekiwałbym od rządu jasnej odpowiedzi, co zamierza zrobić, by w przyszłym roku budżet państwa się nie rozsypał. Potrzebne będą wyższe dochody albo drastyczne ograniczenie wzrostu wydatków. Może w końcu ruszy więc prawdziwa prywatyzacja i zniesione (lub choćby ograniczone) zostaną przywileje finansowe różnych grup zawodowych żyjących na garnuszku podatników. Jest szansa lub pretekst, by zacząć reformować państwo. Trzeba tylko mieć odwagę.