W piątek Ministerstwo Gospodarki przedstawiło projekt nowej ustawy o odnawialnych źródłach energii (OZE). Projekt ma 85 stron, uzasadnienie 100 stron, a ocena skutków regulacji 97. Wszystko naszpikowane liczbami, wskaźnikami, wzorami. Bardzo to przekonywujące lub profesjonalnie naciągane, ale jak jest naprawdę, powie tylko ten, kto się na tym zna i przeczyta. Zarówno licząca 2300 stron ustawa finansowa Dodd Franck z rzekomo wolnorynkowych Stanów Zjednoczonych, jak i polskie ustawy z ducha europejskie, jak ta o OZE, pokazują, że cały świat oszalał i próbuje wszystko detalicznie uregulować, co oczywiście jest taką samą iluzją, jak próba centralnego planowania w komunizmie.
Ustawa ma szczytne cele – ustabilizowanie systemów wsparcia dla odnawialnych źródeł energii i ich zracjonalizowanie. Ta racjonalizacja ma przynieść 10 mld złotych oszczędności w wydatkach na wspieranie OZE. Czyli nie 60, lecz 50 mld złotych (do 2020 roku) wyniosą koszty odbiorców energii ponoszone w związku z promocją wiatraków, biogazowni, paneli słonecznych, piecyków na pelety i brykiety itd. itd. itd. Głównie w formie wyższych cen prądu, ale nie tylko. Na moje oko potem czyli po 2020 roku będą dalej rosły - i koszty wsparcia i ceny prądu.
Oczywiście dziś już nikt nikt nie zastanawia się , czy w ogóle system miliardowego wsparcia źródeł odnawialnych ma sens. Stało się. Ma bo tak trzeba, bo Unia Europejska, bo zobowiązania, bo globalne ocieplenie. Nikt też nie wyjaśnia, dlaczego kiedyś dobre było 60 miliardów, teraz będzie 50 mld, a nie 20 albo 120 mld. Kwota do zapłacenia przez konsumentów i podatników jest wynikowa – będzie tyle, bo tyle wyszło.
Oczywiście nie podejmę się ocenić konkretnych propozycji. Mam pewne podejrzenia, kto najbardziej się pożywi na tej ustawie, jakie lobby umieściły najwięcej rozwiązań dla niego korzystnych, a jakie mniej. Ale nie zaryzykuję, bo porządna analiza wymagałaby kilku dni pracy, a na to niestety mnie nie stać. Natomiast mam kilka obserwacji na temat mechanizmu prac nad taką ustawą. Otóż Ministerstwo Gospodarki wysłało projekt do 53 instytucji i organizacji . Numer 1 na liście to związek zawodowy „Solidarność", nr 53 Polskie Towarzystwo Fotowoltaiki. Większość tych organizacji związana jest z przedsiębiorcami, producentami energii (konwencjonalnej i zielonej) lub surowców. Każdy miał szansę załatwić swój interes.
Poza konsumentami i podatnikami. Nie znalazłem na tej liście ani jednej organizacji, która reprezentowałby interesy nas – indywidualnych konsumentów i podatników. Być może takich nie ma, choć pewnie jakieś marginalne istnieją – są na przykład wolnorynkowe think tanki typu FOR lub CAS, istnieje też (chyba?) Federacja Konsumentów. Być może w obronie konsumentów powinny wystąpić związki zawodowe. Problem w tym, że jak podaje Ministerstwo Gospodarki wśród 278 organizacji i osób prywatnych , które zgłosiły uwagi do projektu, związków zawodowych nie ma (szukałem dwukrotnie). Odpuściły sobie. Są dziesiątki organizacji producentów i poszczególnych producentów energii, ale nas –podatników i konsumentów nie ma. Zresztą nawet gdybyśmy byli, czy to coś zmieni? Wiadomo, że interes skoncentrowany zawsze wygrywa z rozproszonym. Skoncentrowany ma siłę, rozproszony nie ma nawet reprezentacji.