Tym bardziej, gdy jest to przedsięwzięcie tak dobrze nawiązujące do ideałów wspólnej Europy – wspólnego rynku pracy, towarów i usług.
W teorii wszystko wygląda pięknie. Jednak przed kilkoma laty oryginalny, liberalny projekt unijnej Dyrektywy Usługowej został usztywniony, gdy pojawiły się sprzeczne interesy różnych grup nacisku w najbardziej rozwiniętych krajach Unii rzekomo zagrożonych zalewem „polskich hydraulików". Zalew okazał się pozorny, co nie zmienia faktu, że i teraz różne grupy zawodowe na Zachodzie mogą zaprotestować przeciw konkurencji tańszych rywali z zagranicy, którzy nie będą musieli już zdobywać tamtejszych certyfikatów.
Polsce taka konkurencja na razie nie grozi – wątpliwe, by zagraniczni inżynierowie budownictwa, dentyści czy rzemieślnicy mogli na większą skalę zagrozić krajowym specjalistom i fachowcom. Z czystym sumieniem nasi politycy mogą więc i powinni głosować za pełną liberalizacją usług, zwłaszcza że polskie firmy bardzo skorzystałyby na ewentualnym ożywieniu na Zachodzie. Na tle pomysłów Unii, które zmierzają do większego ujednolicenia różnych obszarów gospodarki – czy to bankowości, czy podatków – liberalizacja usług jest najmniej inwazyjna. Nie wymaga też od państw członkowskich rewolucyjnych i kosztownych zmian systemowych ani dodatkowych pieniędzy w unijnym budżecie. Problem tylko w tym, że może być za mało efektowna, by politycy mogli ją sprzedać jako swój sukces wyborczy, narażając się silnym branżowym lobby we własnych krajach.