Z jednej strony odczyt był żałośnie niski – nędzne 0,4 proc. wzrostu w stosunku do pierwszego kwartału 2012, minimalny postęp (o 0,1 proc.) w stosunku do końca zeszłego roku. Z drugiej strony bardzo kiepskich wyników oczekiwano już od miesięcy, więc nie są one żadnym zaskoczeniem. A skoro tak, to raczej należy się cieszyć, że (jak dotąd) sprawdzają się w sumie optymistyczne prognozy mówiące o tym, że Polsce ponownie uda się uniknąć recesji, mimo że dotyka ona naszych największych partnerów handlowych.
Problem z komunikatem GUS polega na tym, że nie wiemy, jaka struktura popytu stoi za raportowanym niewielkim wzrostem. Można się domyślać, że spadająca na łeb na szyję inflacja pomogła nieco spożyciu gospodarstw domowych, które zapewne odrobinkę wzrosło (w końcu zeszłego roku było na niewielkim minusie). Spożycie zbiorowe pozostawało w stagnacji, a inwestycje najprawdopodobniej nadal umiarkowanie się obniżały. Ponieważ cudów trudno oczekiwać również po słabnącym z kwartału na kwartał eksporcie, wygląda na to, że czynnikiem, który dał nam owe symboliczne 0,4 proc. wzrostu PKB, był spadający import.
W sumie taki układ naszych wskaźników makroekonomicznych należałoby uznać za niezły, biorąc pod uwagę sytuację gospodarczą w strefie euro. Wbrew opinii części obserwatorów – we wzroście PKB spowodowanym spadkiem polskiego importu nie ma ani nic wirtualnego, ani złego. Świadczy on dobrze o zdolnościach dostosowawczych polskiej gospodarki i o rozsądku polskich gospodarstw domowych i firm. Mając ograniczone dochody, wolą oni kupować towary polskie – zazwyczaj nieco tańsze od importowanych. A to powoduje, że przy spadającym lekko krajowym popycie import spada jeszcze silniej, a popyt na produkcję krajową nieco się zwiększa.
Powody do zmartwienia ma natomiast minister finansów. I to wcale nie dlatego, że założone przy konstrukcji budżetu tempo wzrostu PKB w 2013 r. okaże się zapewne nieco przestrzelone – na razie, różnica nie wygląda na ogromną, oczywiście pod warunkiem, że w drugiej połowie roku nasz PKB znów przyspieszy. Problem ministra polega na założonej w budżecie strukturze popytu. Rząd przyjął, że wzrost PKB będzie wynikał ze zwiększającej się konsumpcji, a w ślad za tym rosnącego importu. Obie te kategorie są prawdziwymi „dojnymi krowami", jeśli chodzi o dochody podatkowe. A tymczasem wzrost przychodzi z innej strony, z której o podatki trudno. Ministra czeka więc pewnie niezbyt przyjemna jesień – a być może również przyjacielska rozmowa w Sejmie o nowelizacji budżetu. Posłowie z opozycji już czekają z otwartymi ramionami.
No więc jak jest: dobrze czy źle? Trudno jednoznacznie powiedzieć. Ale też może nie trzeba. W tym tygodniu byłem w Katowicach na Europejskim Kongresie Gospodarczym. Taksówkarz wiozący mnie z nowego dworca PKP nie pozostawiał na nim suchej nitki i krytykował władze za to, że dworzec powstał. A taksówkarz wiozący mnie z powrotem na pociąg krytykował władze tylko za to, że dworzec powstał tak późno. Niezależnie od tego, której opinii słuchamy, dworzec jest. I jest nadal symboliczny wzrost PKB. Miejmy nadzieję, że wyniki w kolejnych kwartałach będą lepsze.