Nie zgadzają się ze skutkami kryzysu, w którym pogrążona jest Europa, nie podoba im się polityka rządu. Szczerze? Nie znam kraju, gdzie związki byłyby zadowolone z tego co robi rząd. Zwłaszcza w czasach obecnego kryzysu. I słusznie. Bo zawsze może być lepiej.
Tyle, że nie rozumiem, dlaczego za trud działaczy, którzy zaplanowali te protesty, muszą płacić pracodawcy. A w przypadku firm państwowych – również podatnicy. A płace związkowców nie należą do najniższych. W Polskich Kolejach Państwowych wydatki na płace związkowców (wszystko jest zgodne z ustawą) sięgają 15 mln złotych. Przy stratach firmy sięgających w roku ubiegłym 700 mln.
W Finlandii, gdzie „uzwiązkowienie", czyli odsetek pracowników należących do związków wynosi ok 70 procent, strajki i akcje protestacyjne są naprawdę sporadyczne, a kwestie sporne są załatwiane raczej w miejscu pracy. To taniej i skuteczniej.
Bardzo skuteczne w swojej działalności są natomiast związki francuskie (uzwiązkowienie – ok. 8 procent), które dość często ogłaszają „Dzień Akcji" – to sygnał dla pracowników, że jest protest, a oni mają nic nie robić. Czyli nie iść do pracy, ale też nie wychodzić na ulicę, nie wywieszać transparentów. Wychodzi ostatecznie taniej niż w Polsce, gdzie uzwiązkowienie jest prawie dwukrotnie wyższe.
Może polskie organizacje na początek wzięłyby przykład z Francuzów. To komfortowe rozwiązanie, chociaż też kosztowne dla pracodawców. Ale akurat o ich pieniądze związkowcy rzadko się troszczą, choć to na ich koszt żyją.