Przez dwie dekady przyzwyczailiśmy się do tego, że nasz Sejm wzywał wciąż do wzrostu wydatków publicznych. Posłowie rzucali się jak Rejtan pod nogi skąpym rządom, byle tylko zademonstrować niechęć do jakichkolwiek oszczędności budżetowych albo głosić wszem wobec swoje wspaniałe pomysły na wydanie kolejnych miliardów.
I oto – cud! Dziś minister finansów nie jest oskarżany o to, że za mało wydaje, ale o to, że zbyt silnie zadłużył państwo i nadmiernie zwiększył tegoroczny deficyt. Padają również z trybuny sejmowej, jakże mądre i odpowiedzialne, wyrazy obywatelskiego zatroskania propozycją uchylenia progów ostrożnościowych w ustawie o finansach publicznych. Posłowie głośno żądają – żadnej ulgi, lepiej jeszcze mocniej zacisnąć pęta chroniące nas przed wzrostem długu!
Bez wątpienia mamy więc do czynienia z cudem, na który nie liczył już chyba nawet Leszek Balcerowicz poświęcający od lat swoje siły na edukację w sprawach finansów państwa. Jak jeden mąż wzrostem długu oburzają się zarówno posłowie SLD (których rządy onegdaj zwiększyły dług publiczny o 170 mld zł w ciągu czterech lat), jak i posłowie PiS (ich rządy zwiększyły wprawdzie dług publiczny zaledwie o 66 mld zł w ciągu dwóch lat, ale za to w warunkach wzrostu PKB sięgającego niemal 7 proc. rocznie). Z takiego cudownego olśnienia można się tylko cieszyć, bo jest gwarancją, że już nigdy nie będziemy mieć kłopotów z zadłużeniem państwa. Jednym słowem „względem mojej ojczyzny spokojną mam głowę", jak pisał Julian Ursyn Niemcewicz.
Mój niepokój zaś może wzbudzać porównanie sytuacji w Polsce i w USA – a konkretnie w Detroit. Miasto to jeszcze do lat 70. było stolicą światowej motoryzacji i symbolem siły i bogactwa amerykańskiej gospodarki. Potwornie wysokie koszty pracy wymuszane przez potężne związki zawodowe zrobiły jednak swoje. Producenci stopniowo przenosili swoje fabryki gdzie indziej (nawet do odległej o rzut beretem Kanady), na rynek wkroczyli agresywni konkurenci z Dalekiego Wschodu i Europy.
Gospodarka miasta nie potrafiła dostosować się do zmian i żyła przeszłością, oczekując, że nastąpi cud i fabryki powrócą nad Wielkie Jeziora. Liczba ludności spadła w ciągu ostatniej dekady o 25 proc., młodsi wyemigrowali, uciekając przed bezrobociem, na miejscu pozostali za to emeryci ze swoimi przywilejami. Finanse publiczne nie mogły tego wytrzymać – z jednej strony do kasy wpływało coraz mniej pieniędzy (połowa właścicieli nieruchomości przestała płacić podatki), z drugiej rosły wciąż zobowiązania i zadłużenie. Dziś miasto jest bankrutem.