Pojawiły się spekulacje na temat jego dalszych losów w rządzie Donalda Tuska. Anglosaski stosunek do polityki (wciąż trudny do zaakceptowania nad Wisłą) nie zjednuje ministrowi finansów przyjaciół, nawet w Platformie Obywatelskiej. Zatem chętnych do rozpuszczania plotek nie brak także w jego rodzimym obozie politycznym.
Jackowi Rostowskiemu trudno dorównać merytorycznie. Politykom opozycji niełatwo go punktować, bo na sprawach gospodarczych często się po prostu nie znają. Mylą pojęcia ekonomiczne, a na świat pieniędzy nierzadko patrzą z perspektywy spisków. Wielka szkoda, bo traci na tym jakość dyskusji o gospodarce, a tym samym także o Polsce.
Tymczasem do zrozumienia subtelnej gry, jaka się toczy między rządem a rynkiem finansowym, konieczne są i wiedza, i doświadczenie. Dlatego uważam, że rychła dymisja ministra finansów nie przyniosłaby premierowi nic. Na złożenie go na przedwyborczym stosie jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Tusk z Rostowskim od lat idą ramię w ramię. Po odwołaniu ministra zaraz podniosłyby się więc głosy, że teraz czas na dymisję premiera.
Najbardziej prawdopodobny scenariusz tego „political fiction” jest więc taki: szef rządu utrzyma status quo do wiosny. Dlaczego? Bo Rostowski wspólnie z ministrem pracy Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem muszą doprowadzić do końca zmiany w systemie emerytalnym (oby poszli po rozum do głowy i nie forsowali ekstremalnych rozwiązań, które doprowadzą do demontażu OFE). Po drugie jesienią ruszą kolejne debaty budżetowe w Sejmie i Tusk potrzebuje zaprawionego w bojach wojownika. A po trzecie dopiero wiosną skończy się europejska misja Janusza Lewandowskiego, komisarza ds. budżetu. A dziś tylko on ma tyle wiedzy i autorytetu, by udźwignąć to, co w ciągu sześciu lat pracy zgotował nam Jacek Rostowski.