Porównanie tych wielkości gołym okiem sugeruje, że przyszłoroczny deficyt jest ustalony w sposób bardzo optymistyczny. Bo przecież: ożywienie gospodarcze wciąż jest bardzo mikre (a podatki rosną z pewnym opóźnieniem w stosunku do wzrostu produkcji) i dokonuje się dzięki wzrostowi eksportu (co podatków nie powiększa). Równocześnie tegoroczne „cięcie" deficytu (bez którego wyniósłby prawie 60 mld zł) w większości odbyło się kosztem przesunięcia wydatków na rok przyszły. Jeśli dodamy do tego przewidywany kiepski wynik finansowy NBP i brak wpłaty z zysku banku centralnego, to summa summarum trzeba bardzo szczęśliwego zbiegu okoliczności, aby ów deficyt nie przekroczył planów. W tym roku takiego szczęścia nie mieliśmy i można mieć obawy, że historia się powtórzy.

Tym jednak w rządzie nikt się nie przejmuje, bo dzięki skokowi na kasę OFE nastąpi księgowe zaniżenie długu publicznego i będzie można dalej finansować wyższy deficyt. Tyle tylko, że jest to metoda dość krótkookresowa. Za ileś lat znowu uderzymy głową w sufit i będziemy zmuszeni coś z niezbilansowanym budżetem zrobić. Na razie jednak nie robimy prawie nic. A istnieje proste i uczciwe rozwiązanie problemu. Jest nim wieloletnia perspektywa finansowa. Przed laty zastosowała je Unia, aby uniknąć corocznych kłótni o wysokość budżetu. I teraz kłótnia jest tylko raz na siedem lat. Budżety roczne (nie takie małe, bo półtora raza większe niż budżet Polski) są ustalane dość mechanicznie. Wszyscy opodatkowani i wszyscy beneficjenci z góry wiedzą, co ich czeka.

Nie widać dobrych powodów, dla których takiej wieloletniej (powiedzmy pięcioletniej) perspektywy nie można by uchwalać w naszym kraju. Niezbędne wydatki są dość łatwe do określenia, bo potrzeby systemu świadczeń społecznych są wyliczone, wydatki na realizację zadań unijnych ustalone z góry, a reguła wydatkowa (jakakolwiek by była) określa kwoty dla poszczególnych resortów. Nieco trudniej jest z przewidywaniem dochodów. Jednak określenie funkcyjnej zależności między wpływami podatkowymi (przy danych stawkach) a tempem wzrostu gospodarczego nie przekracza możliwości przeciętnego licencjata ekonomicznego uzbrojonego w arkusz Excela. Dochody można by zatem określić wariantowo, zakładając różne poziomy koniunktury gospodarczej. Co dawałaby taka prognoza, upubliczniona i stanowiąca oficjalny dokument państwowy? Przede wszystkim można by wyliczyć niezbędny – bez zmian systemowych – deficyt. I idę o zakład, że byłby to wynik straszny, pokazujący, że deficyt strukturalny musi wynosić co roku co najmniej 60 mld zł. Można by zatem wyznaczyć datę przekroczenia wszelkich prawnych granic długu oraz przewidywany moment, kiedy dosięgnie nas grecka choroba. To zaś sprawiłoby, że w finansach publicznych skończyłby się czas działania w myśl zasady: jakoś to będzie i musielibyśmy poważnie podejść do kwestii reformy systemowej.