Można było? Można. I nawet bez jakiegoś gigantycznego politycznego zadęcia, chociaż oficjele lubią chwalić się programem gwarancji de minimis jako jednym z antykryzysowych posunięć rządu. I co ważniejsze – można było wprowadzić sensowny program wsparcia dla firm bez szastania publiczną kasą.

Kilkanaście tysięcy przedsiębiorstw, które skorzystały z programu, ponad 7 mld zł kredytów objętych gwarancjami – to sporo. Zwłaszcza że to kredyty obrotowe – bardzo istotne dla firm w czasach kulejącej gospodarki i wszelkich tego konsekwencji, na przykład rosnących zatorów płatniczych. Nie sprawdziły się przy tym obawy o brak zainteresowania programem zarówno ze strony przedsiębiorców, jak i banków. Zainteresowanie jest i rośnie, a gwarancje można już uznać za powszechnie dostępne. Tutaj plus dla BGK, który jeszcze niedawno uchodził za nieruchawego państwowego molocha, a cały program wdrożył naprawdę sprawnie.

Nie znaczy to jednak, że z programem gwarancji de minimis nie jest związany pewien szerszy problem.  Po pierwsze jest on jednym z bardzo niewielu mechanizmów skutecznego wsparcia dla przedsiębiorców. Po drugie dotyczy tylko niewielkiego fragmentu problemów, z którymi muszą borykać się firmy. A nie od dziś wiadomo, że część z nich dysponuje dużymi zasobami gotówki i nie są zainteresowane jakąkolwiek kooperacją kredytową z bankami.

Czekają. Na poprawę koniunktury, to jasne. Owszem, zaczną wydawać pieniądze i inwestować, kiedy porządnie ruszy gospodarka. Tylko że ten wysiłek byłby większy, gdyby pozbyć się przynajmniej części bolączek trawiących nasz biznes od lat: biurokracja, niejasne, złe i ciągle zmieniane prawo, niestabilność aparatu skarbowego, brak sprawności sądów. W tych dziedzinach nie przeprowadzono żadnego programu o podobnym poziomie skuteczności jak gwarancje de minimis. A szkoda.