Dotychczas politycy PO i PSL mieli szczęście. Wybory parlamentarne w 2007 r. odbywały się w warunkach – pod względem otoczenia makroekonomicznych – wprost idealnych. Wszystko wokół  działało na korzyść: szybko rósł PKB, o prawie o 7 proc., stopa bezrobocia spadała do historycznie niskich poziomów, a wynagrodzenia rosły jak na drożdżach. Rok później zaczęła się globalna ostra jazda bez trzymanki – gwałtowne tąpnięcie wszędzie, gdzie tylko było to możliwe.

Rok 2011 r. to rok kolejnych wyborów wygranych przez koalicję PO–PSL. Ale co szczególnie istotne, także rok jednorazowego wyskoku poprawy gospodarczej. Przez ten jeden rok nasz PKB rósł w ponad 4-proc. tempie, co obecnie uważane jest prawie za szczyt marzeń. Tylko przez ten jeden wyborczy rok Polacy mogli zapomnieć o dręczących ich kłopotach ekonomicznych.

Czy los podobnie uśmiechnie się do rządu Tuska w 2015 r.? Na razie prognozy mówią, że będzie nieźle. Ostatnie dane o stanie gospodarki w III kwartale tego roku zadają się potwierdzać te prognozy. Odbicie w inwestycjach i popycie konsumpcyjnych, spowoduje, że gospodarka nie będzie już ciągnięta tylko przez eksport, ale te czynniki, które odczujemy we własnych kieszeniach. W sumie w drugiej połowie 2015  r. PKB ma wzrosnąć o blisko 3,5 proc. Może nie będą to fajerwerki wzrostu, nie będą to szczyty szczytów i historyczne rekordy. Ale na pewno na tle kryzysowych lat będzie to wysokie tempo poprawy gospodarki. Co więcej – z malejącym bezrobociem i wzrostem płac.

Szkoda, że rząd – choć może skorzystać na tym gospodarczym odrodzeniu – sam do niego ręki nie przyłożył.