Niemcy wprowadzą od 1 stycznia płacę minimalną. Będzie to 8,5 euro za godzinę czyli prawie 35,5 zł. Z perspektywy minimalnego wynagrodzenia miesięcznego brutto to prawie 280 proc. więcej niż w Polsce.
Dla polskich związkowców może być to kolejny sygnał do starcia z rządem w sprawie znaczącego podniesienia płacy minimalnej w Polsce. Musza jednak pamiętać, że walcząc o własne portfele, przegrywają walkę o stabilność własnego zatrudnienia.
Im wyższą bowiem będziemy mieli w Polsce płacę minimalną, tym trudniej będzie przekonać zagranicznych inwestorów do tworzenia nowych miejsc pracy w kraju. I tym trudniej będzie już działającym w Polsce firmom i to zarówno zagranicznym, jak i krajowym, osiągnąć dodatni wynik finansowy. A to on zwykle przekłada się na dalsze zdolności inwestycyjne. Inwestycje z kolei to kolejne miejsca pracy.
Im więcej więc związkowcy wywalczą, tym mniej możemy być pewni, że będziemy mieli pracę. Oczywiście suwak ten wcale nie jest taki jednoznaczny – w końcu im więcej zarobimy, tym więcej wydamy, na dobra i usługi, które oferują firmy, w których jesteśmy zatrudnieni. Który efekt jest silniejszy? Śmiem twierdzić, że jednak wypierania miejsc pracy przez byt wysokie płace. Oznaczałoby to jednak, że podwyższanie płacy minimalnej ma sens, ale trzeba to robić stopniowo zgodnie ze stanem gospodarki. Waloryzacja o inflację – jak najbardziej. Podwyżka proc. równa tempie wzrostu gospodarczego – z tym byłbym już ostrożniejszy. Każde uwzględnienie tego wskaźnika, będzie negatywnie wpływać na jego poziom w przyszłości.
Przykład niemiecki każe też zadać pytanie - gdzie kapitalizm jest bardziej bezwzględny? Wygląda na to, że w Polsce. Minimalne wynagrodzenia nad Wisłą to w końcu zaledwie 11 proc. mediany. W Niemczech dojdzie do 60 proc. Tyle, że Polski, która przez 25 lat wolności gospodarczej nie wyrobiła sobie wielu przewag konkurencyjny, stosunek ceny do jakości pracy jest wciąż podstawowym elementem przyciągania inwestycji i tworzenia nowych miejsc pracy. I tu jesteśmy sami sobie winni.