Wprawdzie my, Polacy, lubimy świętować, a na majowy długi (praktycznie czterodniowy) weekend wszyscy czekają z wytęsknieniem co najmniej od Wielkanocy, ale świętowanie 1 Maja niewiele ma wspólnego z manifestowaniem przynależności do świata pracy, z walką o prawa i przywileje pracownicze czy podkreślaniem jedności klasy robotniczej.

Dlaczego ów polityczny wymiar tego święta praktycznie zamarł? Najbardziej prawdopodobna hipoteza jest taka, że musiało dojść do zaniku klasy robotniczej. Nie tyle w sensie fizycznym (w Polsce jest ok. 15 mln pracujących), ile strukturalnym. Homogeniczna przed 100 laty i sztucznie zjednoczona w Polsce 65 lat temu grupa społeczna musiała ulec dekompozycji. Podzieliła się na grupki zróżnicowane między sobą bardziej niż w stosunku do innych „klas", czy to drobnych posiadaczy rolnych, drobnomieszczaństwa czy innych części klasy średniej. Jednocześnie, tak w Polsce, jak i na całym rozwiniętym świecie, podstawowe żądania polityczne i ekonomiczne owej grupy zostały spełnione, co stępiło ostrze walki klasowej. Bo można było umierać za ośmiogodzinny dzień pracy (od upamiętnienia tego zaczęło się świętowanie ?1 Maja), natomiast trudno sobie wyobrazić tak heroiczną walkę o skrócenie tygodniowego czasu pracy do 41 godzin. To też sprawia, że zużyły się siły polityczne walczące o owe prawa. Dotyczy to zarówno potężnych przed laty partii pracy i partii socjaldemokratycznych, jak i ich naturalnego zaplecza w postaci związków zawodowych. ?Z czasem organizacje te zamieniły się w przechowalnie cwanych, bo cwanych, ale jednak drugoligowych polityków i dzisiaj trudno sobie wyobrazić wielkie manifestacje w obronie interesów klasy robotniczej. A jeśli już do nich dochodzi, to prowadzący lud na barykady panowie Miller, Duda czy Guz wyglądają nieco śmiesznie.

Zasadniczy podział dawnej klasy robotniczej wynika z procesu eufeministycznie nazywanego przez ekonomistów uelastycznianiem rynku pracy. Sprowadza się to do likwidacji gwarancji zatrudnienia. W mniejszym stopniu dotyczy to sektora publicznego. Tutaj mamy do czynienia z tzw. outsourcingiem, czyli zmuszaniem pracowników pomocniczych do przechodzenia na samodzielną działalność gospodarczą. Jednak ci, którzy w sektorze publicznym pozostali,  mają nie tylko większe bezpieczeństwo pracy i dodatkowe bonusy, ale także wyższe płace. Średnia pensja dla całego sektora (4177 zł za pierwsze trzy kwartały 2013 r.)  jest bowiem o 21 proc. wyższa niż płaca w firmach prywatnych. Jeszcze lepiej ma 325 tys. zatrudnionych w państwowym przemyśle, bo ich średnia płaca wynosiła 5033 zł (ok. 1680 dol.); była wyższa od średniej w Grecji (1526 dol.) czy Portugalii (1462 dol.).

Na drugim końcu stratyfikacji pracowniczej są zatrudnieni na podstawie umów śmieciowych. Ci nie dość, że w większości nie mają żadnego zabezpieczenia socjalnego, to jeszcze ich zarobki są najbardziej podatne na wahania koniunktury. Pracowników na umowach śmieciowych jest ponad milion. Szacuje się, że dla ok. 600 tys. jest to wymuszona, jedyna dostępna forma zatrudnienia. Liczba takich osób stale rośnie. Od 2008 r. powiększyła się o połowę. Procesu tego prawdopodobnie nie powstrzyma oskładkowanie wszelkich umów.

Czas jakiś temu, kiedy zjawisko dopiero pączkowało, zgłosiłem propozycję?(był to najwyżej ćwierćżart) całkowitej likwidacji pracy etatowej. Każdy z chwilą urodzenia otrzymywałby status przedsiębiorcy ?i od 18. roku życia byłby zobligowany do samodzielnego opłacania składek socjalnych. Oficjalnie nikt pomysłu nie poparł, ale wszystko zmierza w proponowanym przeze mnie kierunku. I być może jest szansa na to, aby 1 Maja nie zamienił się bez reszty ?w święto grilla, tyle że nazwę trzeba będzie zmienić ?na Dzień (Przymusowo) Samozatrudnionych.