Takie – a w wielu krajach znacznie większe – różnice płac to argument dla polityków, związkowców, a także sporej grupy ekonomistów, którzy ostrzegają przed skutkami pogłębiającej się przepaści, jaka dzieli zarobkową elitę od przeciętnej większości.
Choć częścią tej elity są mający wielomilionowe kontrakty piłkarze, gwiazdy ekranu i prawnicy, uwaga krytyków dochodowej nierówności – szczególnie od kryzysu finansowego 2008/2009 – skupia się na dobrze opłacanych szefach dużych firm, głównie banków, wskazywanych jako współwinowajcy światowej zawieruchy.
W ogniu krytyki znalazły się gigantyczne premie dla bankowców i wysokie odprawy, tzw. złote spadochrony, które potwierdzały umiejętności negocjacyjne menedżerów, niestety nie zawsze powiązane z umiejętnościami zarządzania. Na tej fali Bruksela wymusiła na unijnych bankach rozłożenie wypłaty rocznego bonusu na kilka lat, a ostatnio ograniczyła też jego wysokość do dwóch rocznych pensji. Z kolei Szwajcarzy w referendum przyjęli przepisy ograniczające złote spadochrony i wprowadzili zasadę „say on pay". Daje ona akcjonariuszom publicznych spółek prawo wiążącego głosu w kwestii wynagrodzeń zarządów. Niedawno podobne regulacje zaproponowała Komisja Europejska, nie kryjąc, że to próba ograniczenia wysokich zarobków zarządów.
Czy jednak naprawdę jest to główny problem? Sadzę, że większość firm jest gotowa sowicie wynagrodzić menedżerów, którzy zapewniają wzrost wartości spółki i jej akcji. Tym, co bulwersuje, są wysokie płace i bonusy zarządów oderwane od wyników firm.
Nie wiadomo, czy wiążące „ say on pay" wejdzie w życie i czy zadziała. Na razie piłka jest po stronie rad nadzorczych. Te powinny pamiętać, że przy obecnych nastrojach głośne przypadki przepłacania zarządów zwrócą uwagę polityków i mogą przybliżyć spółki do nowej wersji kominówek.