Dobrze, że o nowych „ostatecznych" terminach dowiadujemy się od ministra skarbu i szefa spółki zarządzającej gazoportem, ?a nie z podsłuchanych rozmów przy kieliszku. Gorzej, że inwestycja jest mocno opóźniona – miała się przecież zakończyć w połowie 2014 r. Jeszcze gorzej, że do kompromitującego poślizgu przyłożyły rękę państwowe instytucje. Przynajmniej pośrednio.
Bezpośrednim powodem były bowiem tarapaty finansowe firmy PBG, jednego z głównych wykonawców terminalu, i plajta należącej do niej Hydrobudowy – kluczowego podwykonawcy. Spółki poległy na nierentownych kontraktach na budowę autostrad oraz Stadionu Narodowego. Drogowa dyrekcja twardo odmawiała renegocjowania nierealistycznie niskich cen umów autostradowych, a Narodowe Centrum Sportu nie chciało dopłacać za dodatkowe prace na piłkarskiej arenie Euro 2012. Latem 2012 r., gdy Hydrobudowie kończyły się pieniądze, a czekający na wypłatę robotnicy w Świnoujściu zaczynali strajkować, NCS zadało cios ostateczny. Zażądało od wykonawców Narodowego ponad 300 mln zł kar umownych.
Każda z tych państwowych instytucji oczywiście miała swoje argumenty i oczywiście nie musiała pomagać w ratowaniu wykonawców terminalu LNG. Ale po drodze urzędnikom umknął interes kraju i jego gospodarki, która łaknie tańszej energii. W rezultacie co prawda nie przepłaciliśmy za Stadion Narodowy, ale z braku gazoportu słono przepłacamy za paliwo z Rosji. Straty z tego tytułu idą w miliardy złotych rocznie. Wszystko dlatego, że państwowe agendy działają każda sobie. W tym sensie minister Bartłomiej Sienkiewicz miał rację – państwo jako system sprawnie współpracujących z sobą instytucji nie istnieje.
Skoro tak, to nie dziwmy się, że inne nacje nas wyprzedzają. Polski terminal LNG ruszy pół roku po konkurencyjnym litewskim, choć Wilno kontrakt na budowę podpisało blisko dwa lata po nas. Widać tam państwo ma się całkiem dobrze.