Przez ostatnie dziesięciolecia Europa spokojnie spała ogrzewana gazem z Gazpromu, a udział tego jednego dostawcy w bilansie gazowym Unii rósł, by w ubiegłym roku osiągnąć 30 procent. Niby nie brzmi to groźnie, ale średnia nie oddaje sytuacji poszczególnych krajów. Wiele w nich - np. republiki bałtyckie, bałkańskich, Finlandia czy Słowacja cały potrzebny gaz kupowało i kupuje w Gazpromie. Polska w ubiegłym roku z kupionych za granicą 11,4 mld m3 aż 9,6 mld m3 kupiła w tym państwowym koncernie.
A Gazprom nie jest tylko wielkim producentem gazu. To narzędzie nacisku Kremla na nieposłuszne sobie kraje. To dostawca, który konsekwentnie oplata zajętą pomnażaniem swojego PKB Europę swoimi rurociągami. Do tego cena rosyjskiego gazu jest dziś najwyższa w Europie. Średnio o blisko 100 dol., aniżeli gaz który można kupić na europejskich giełdach.
Gdyby nie konflikt na Ukrainie, Unia spokojnie dałaby się wciągnąć w rurociągową sieć i wieloletnie kontrakty, z których wyplątanie się byłoby bardzo trudne i kosztowne. Teraz zaczyna się to zmieniać, nie tylko w krajach, które od dawna dostrzegały niebezpieczeństwo, jak Litwa.
Dziś Słowacja zaczęła próbne dostawy gazu na Ukrainę z kierunku odwrotnego. Niemiecki RWE zapowiedział, że jest gotowy podwoić sprzedaż gazu dla Kijowa. Niemiecki E.ON największy dotąd odbiorca rosyjskiego gazu w sądzie będzie walczył z Gazpromem o niższą cenę. Litwa kończy w tym roku budowę swojego terminalu. Nawet Polska w końcu obudziła się z letargu i też naciska na wykonawców gazoportu w Świnoujściu.
Bruksela coraz mocniej domaga się od Waszyngtonu, by przyśpieszył eksport swojego taniego gazu z łupków do Europy. A poszczególne kraje zapełniają swoje podziemne magazyny gazem, tak jak nigdy dotąd.