Ale z pewnością boleśnie dotkną tych producentów, którzy przed kryzysem dużo na Wschód sprzedawali. Płaczą rolnicy i sadownicy, płaczą transportowcy, płacze – lub szykuje się do płaczu – wiele firm, które tam zainwestowały lub związały się z tamtym rynkiem. I jest to płacz dość bezsilny, bo nie mamy w arsenale takich kontrsankcji, które mogłyby zmusić Rosjan do odwrotu (nie przestaniemy przecież z dnia na dzień kupować w Rosji ropy i gazu, bo byłoby to samobójcze!).
Pierwsza reakcja na ich płacz może być taka: to ich sprawa, kto im kazał sprzedawać do Rosji? Dlaczego wszyscy mamy się składać na wspieranie poszkodowanych sadowników?
Ale cała rzecz jest jednak bardziej skomplikowana. Po pierwsze, nikt o zdrowych zmysłach nie będzie zniechęcał producentów we własnym kraju do rezygnacji z szans ekspansji eksportowej, choćby na rynek rosyjski. Jeszcze rok, dwa lata temu byliśmy dumni z rynkowych sukcesów polskich owoców i warzyw – nie jest więc tak, że eksportujący tam sadownicy zaangażowali się w jakąś hazardową rozgrywkę, przed którą wszyscy ich ostrzegali, a teraz są sami sobie winni.
Po drugie, trzeba uczciwie przyznać, że podejmując decyzję o stanowisku Polski w sprawie unijnych sankcji, musieliśmy się liczyć z tym, że będą i tacy polscy producenci, którzy na tym stracą. Stracą nie ze swojej winy – jeśli kogoś można za to winić, to prędzej prezydenta Putina. Ale prezydent Putin na pewno żadnych kar ani rekompensat nie wypłaci.
No i po trzecie, wiadomo, że takie zdarzenia stanowią dla producentów szok. Do każdego szoku można się dostosować, choćby tak jak polska gospodarka dostosowała się blisko ćwierć wieku temu do zniknięcia rynku ZSRR. Ale dla niektórych szok może być zbyt gwałtowny, bez pomocy mogą mieć kłopot z dostosowaniem. Padną, zanim się dostosują.