Nie można udawać, że obserwowany w ostatnich latach mieszkaniowy boom nie ma swoich negatywnych stron. Jest mnóstwo przykładów inwestycji deweloperskich, które na folderach reklamowych i w marketingowych hasłach prezentują się rewelacyjnie, a – gdyby kierować się zdrowym rozsądkiem – nigdy nie powinny powstać, przynajmniej nie w takiej skali.
Kumulacja ogromnych osiedli wzdłuż wąskiej uliczki, przy nieprzystosowanej infrastrukturze wodno-kanalizacyjnej i typowo podmiejskim transporcie zbiorowym? Bloki wciskane między działki z domami jednorodzinnymi? Osiedla stawiane w szczerym polu? To nie są mity z początków wolnego rynku w Polsce czy szalonej hossy sprzed dekady, tylko stan obecny.
Zakup mieszkania jest gigantycznym wydatkiem, dla wielu osób wiąże się z zaciąganiem kredytu na dekady. Niemało nabywców przymyka oko na potencjalne niedogodności, wiedząc, że niestety nie może sobie pozwolić na zakup lokum w bardziej cywilizowanych obszarach miasta. Dopiero później okazuje się, że znaczna część dnia upływa w korkach, a dzieci chodzą do szkoły na zmiany.
Pretensje kierowane są potem do samorządów, które przecież powinny doganiać inwestycje deweloperskie – budować szkoły, ulice, kłaść rurociągi. Nie ma szans, by budżety udźwignęły ten ciężar.
Zgoda, deweloperzy są przedsiębiorcami, ich zadaniem jest wypuszczenie na rynek produktów i zarabianie. Jednak mieszkania i osiedla to produkt specyficzny, element większej całości – nie można udawać, że jej nie ma.