Kiedy studia kończyłem, a nawet później, gdy robiłem doktorat (z filozofii), stosunek do marksizmu był osią zasadniczego podziału w naukach ekonomicznych, humanistycznych i społecznych. Co ważniejsze, partie polityczne na całym świecie dzieliły się na marksistowskie i inne. W ten sam sposób klasyfikowano rządy.
O marksizmie i w imię marksizmu napisano tysiące książek; w niektórych państwach (takich jak ZSRR, Bułgaria czy Albania) innych właściwie nie wydawano. Nawet buntownicy i odszczepieńcy poświęcali marksizmowi ogromną uwagę. Dość wymienić trzy grube tomy Leszka Kołakowskiego, 30 lat temu najgłośniejszego polskiego filozofa, „Główne nurty marksizmu. Powstanie – rozwój – rozkład".
Mnie spotkało takie (decydujące w życiu) intelektualne szczęście, że w roku 1945 wpadł mi w ręce tom Kazimierza Ajdukiewicza „Główne kierunki filozofii w wyjątkach z dzieł ich klasycznych przedstawicieli". Był to podręcznik dla licealistów, musiałem się więc nad tekstami sporo pomęczyć – ale jak cenna to była inwestycja czasu! Zostałem immunizowany na marksizm, którego po lekturze Ajdukiewicza nie traktowałem już serio. Starałem się ukrywać swoje neopozytywistyczne poczucie wyższości, ale kiepsko mi się to udawało. Mimo proletariackiego pochodzenia od początku studiów nosiłem, jako niemarksista, etykietkę wroga klasowego.
Kiedy upadła komuna, marksizm okazał się nikomu niepotrzebny – a najmniej partyjnym ekonomistom, z Leszkiem Balcerowiczem na czele.
Historię zawrotnej kariery tej logicznie koślawej teorii opowiedział znakomicie wielki francuski historyk François Furet w książce „Historia pewnego złudzenia". Pokazuje w niej, że zażarte spory teoretyczne, w wyniku których zmieniano np. tekst kolejnych wydań wymaganego na wszystkich uczelniach „Wstępu do teorii marksizmu" Adama Schaffa, były tylko teatralnymi dekoracjami przesłaniającymi brutalną walkę o władzę.