Czytałem tekst Piotra Ciżkowicza i Andrzeja Rzońcy („To nie deflacja jest zagrożeniem", „Rzeczpospolita" z 16 lutego) z rosnącym rozbawieniem. Opis sytuacji makroekonomicznej w Polsce pomieszczony przez autorów sprawia bowiem wrażenie wezwania do NATYCHMIATOWEJ PODWYŻKI stóp procentowych. A tego nie sposób rozpatrywać inaczej niż w kategoriach dowcipu.
Kulawy bilans ryzyk, jakiego dokonują autorzy, jest kulawy tak mocno, że przypomina karykaturę. Brak w nim przytoczenia części dotyczącej oczekiwań inflacyjnych. Brak choćby zająknięcia się o projekcji inflacyjnej NBP, gdzie dotknięcie dolnego pasma dopuszczalnych wahań wokół celu inflacyjnego następuje pod koniec okresu oddziaływania polityki pieniężnej, czyli w 2016 r. (a ścieżka inflacyjna w przygotowywanej obecnie odsłonie projekcji zapewne zejdzie jeszcze niżej). Brak nawet szkicowego zarysu wpływu spreadu na stopach procentowych między Polską a zagranicą na napływ kapitału portfelowego i tym samym aprecjację złotego, pogłębiającą presję deflacyjną.
W ogóle ten kulawiec przestrzegający przed dalszą obniżką stóp procentowych sprawia wrażenie, jakby autorzy zapomnieli, że mandat RPP opiewa na wypełnianie celu inflacyjnego (2,5 proc.) na zasadzie on-going, czyli ciągłej. Strategia bezpośredniego celu inflacyjnego łączona jest co prawda powszechnie z terminem „looking at everything", rozważaniem wszystkiego, co dotyczy sytuacji makroekonomicznej, ale wyłącznie w kontekście zagrożeń dla celu inflacyjnego.
Nigdy jeszcze nie widziałem analizy tak jednostronnej, przeprowadzanej przez urzędującego członka władz monetarnych, która kompletnie abstrahowałaby od oceny w całościowym bilansie ryzyk prawdopodobieństwa niespełnienia celu inflacyjnego w okresie oddziaływania polityki pieniężnej. Rozumiem, że pewna doza asymetryczności w postrzeganiu celu inflacyjnego jest przypadłością centralnych bankierów, którzy wolą, żeby inflacja sięgała 1,5 proc. zamiast 3,5 proc. Osobiście z sympatią odnoszę się nawet do lekkiego tu skrzywienia preferencji. Ale, na Boga, dlaczego – 1,8 proc., a tyle niebawem będziemy mieli, ma być lepsze niż +1,5 proc., to tego już prostym rozumem objąć nie sposób.
Bez presji inflacyjnej
Jak się mówi o wstrząsach podażowych w kontekście czasowej deflacji, to nie sposób jednak nie wspomnieć, że w czysto popytowej części koszyka CPI nie widać żadnych śladów narastania presji inflacyjnej. Inflacja bazowa – po wyłączeniu najbardziej zmiennych czynników podażowych – od lutego 2013 r., z niewielkimi epizodami wzrostowymi, pełza sobie spokojnie w przedziale 0–1 proc., a jej falowanie zawdzięczamy głównie efektom bazy statystycznej. Dawno nie słyszałem też, żeby w Polsce jakiś ekonomista wspominał o groźbie „efektów drugiej rundy", czyli o ryzyku inflacji płacowej. Nie robią tego też autorzy tekstu w „Rzeczpospolitej". I nie bez przyczyny przecież. Rynek pracy w Polsce przeszedł w okresie kryzysu olbrzymie zmiany. Deregulacja nastąpiła tu w zasadzie bez udziału polityków. I nie wydaje się, by była odwracalna, choć ekonomiczni analfabeci łowiący głosy wyborców obiecują to na każdym kroku.