Powodów jest kilka. Po pierwsze, coraz więcej gazu dostarcza Norwegia, która już cierpi z powodu niższych notowań ropy i gazu, więc musi więcej eksportować.
Stanieć ma gaz z Rosji, bo ten kraj będzie ostrzej niż kiedykolwiek walczył o swój udział w rynku. Dzisiaj Rosjanie twierdzą, że przyszłoroczne ceny gazu będą wahały się w granicach 179–199 dol. za tysiąc metrów sześciennych, czyli o ok. 60 dol. mniej niż w tym roku. Dla kogo tyle będą kosztowały, to inna sprawa, bo wiadomo, że Rosja jak mało kto potrafi cenami manipulować.
Mało kto też wie, że dosłownie „na gazie" położona jest Ukraina, a jej złoża są trzecimi co do wielkości w Europie. Jeśli więc reformy w tym kraju choć trochę posuną się do przodu, natychmiast znajdą się inwestorzy, którzy będą chcieli zainwestować w ukraińskie górnictwo. Tyle że aby się to opłaciło, gaz nie może być bardzo tani. No właśnie, a tylko Rosjanie tak naprawdę mają możliwości znaczącego obniżenia jego cen, a co za tym idzie, pohamowania ukraińskich zapędów.
W przypadku Polski mamy nowy atut. Wreszcie powinien na dobre ruszyć terminal w Świnoujściu, więc oprócz gazu własnego będziemy mieli także katarski, a więc dostawy z Rosji nie będą już tak ważne i tak znaczące jak kiedyś.
Jest jeszcze jeden argument: dochodzenie Margrethe Vestager, unijnej komisarz ds. konkurencji, która nie miała żadnych zahamowań, aby postawić się Gazpromowi, i wiosną postanowiła ostro wziąć się za jego cenowe hulanki.