Takiego projektu w dziejach kina nie było. Lucas umiejętnie zaadaptował na swoje potrzeby starą jak świat opowieść o walce dobra ze złem. Od dawnych eposów różni się tym, że zamiast koni są statki kosmiczne, zamiast mieczy stalowych – laserowe, a zamiast zamków mamy całe planety. Ten prosty przepis wszędzie przyciąga do kin kolejne pokolenia oddanych widzów. I to już od niemal 40 lat.
Lucasowi udało się coś jeszcze. Obudować filmową sagę marketingowym imperium. Na początku lat 80. wiele osób z mojego (i sąsiednich) pokoleń na dzisiejszy widok sklepów z zabawkami i gadżetami uginających się od oferty „Star Wars" nieomal oszalałoby ze szczęścia. Wtedy musiały wystarczyć zdjęcia pieczołowicie wycinane z gazet.
I choć pionierem w działaniach na wielką skalę był Walt Disney (pierwszy Disneyland otwarto w 1955 r.), to były one skierowane do dzieci (zgoda – ostatecznym celem zawsze są portfele dorosłych). Tak samo jest z innymi kreskówkami telewizyjnymi czy kinowymi (choćby zalew zabawek związanych z „Autami"), serialami w rodzaju „Power Rangers" czy też filmami wyrosłymi z pomysłów Marvela (to osobna kategoria, bo u podstaw leżą komiksy). Czasem działa to też w drugą stronę: historia G.I. Joe zaczęła się wszak od zabawek.
Jednak Lucas zawładnął wyobraźnią i portfelami nie tylko dzieci. Na dekady. Na taką skalę nie udało się to żadnej wieloepizodowej produkcji (gigantyczne pieniądze na lokowaniu produktu robi seria „Bondów", ale to co innego).
Ani hity lat 80. – „Rambo", „Rocky" – ani dzisiejsze „Igrzyska śmierci" (znowu – nie pomysł oryginalny, a emanacja powieści) nie doczekały się takich marketingowych sukcesów. Bo nie wystarczy sam plan masowej produkcji sequeli. Komedie też nie są wdzięcznym tematem do produkcji gadżetów. Więc bez szans były serie „Żandarmów", „Akademii Policyjnej" czy „Nagiej broni". A u nas zapewne „Vabanki" (nawet gdyby w tamtych czasach była szansa zrobienia do nich zabawek).