Brakuje mi takich miejsc w Polsce. Wprawdzie wydatki w gastronomii rosną szybciej niż nasze PKB, a liczba restauracji i barów jest coraz większa, jednak rzadko udaje się natrafić w nich na coś wyjątkowo smacznego i oryginalnego. Dzieje się tak, ponieważ dla wielu osób w naszym kraju wejście w gastronomiczny biznes kojarzy się z łatwym zarobkiem (co szybko weryfikuje rzeczywistość). Brakuje im kulinarnej pasji, bez której trudno zrobić coś więcej niż zwykły fast food czy zajazd ze schabowym i flakami.
Przychodzi im to tym łatwiej, że przeciętny polski klient lokali gastronomicznych nie jest zbyt wymagający. Rynek gastronomiczny napędzają wciąż głównie fast foody, kebabownie i pizzerie. Lepiej jest w dużych miastach, gdzie wybór jest większy i można coraz częściej znaleźć ofertę na każdą kieszeń. W mniejszych miejscowościach nadal trudno jest znaleźć lokal serwujący lokalną kuchnię. Dziwi to tym bardziej, że Polska jest bogata w regionalne specjały.
Powodów do narzekań byłoby z pewnością więcej, gdyby nie otwarcie się Polaków na świat. Podróżując po innych krajach, widzą, jak inne nacje – niekoniecznie bogatsze od nas – lubią spędzać czas poza domem. Od większości z nich dzieli nas jeszcze spory dystans. Szansa na jego zmniejszanie rośnie wraz ze wzrostem zamożności Polaków. Jednym z bodźców, który może to przyspieszyć, jest program 500+.
Pesymiści wieszczą, że dobra passa skończy się wraz z wprowadzeniem zakazu handlu w niedziele. Posiłki (zazwyczaj fastfoodowe), kawa i lody stały się bowiem nieodłączną częścią wizyt w centrach handlowych. Szok po zamknięciu galerii w niedziele może jednak szybko minąć. Zamiast spędzać czas na robieniu zakupów, Polacy wrócą do centrów miast i dadzą zarobić działającym tam restauracjom i kawiarniom.