Jakiś czas temu na wywiad z Martinem Lindstromem, jednym z największych na świecie ekspertów od kreowania marek, wybierałam się z przekonaniem, że żaden marketing na mnie nie działa. Zawodowo zajmuję się rynkiem reklam, a więc trochę znam ich mechanizmy i unikam reklam w mediach, bo uważam je za nachalne i infantylne. Ograniczam wydatki na przedmioty, bo taką mam filozofię życiową, więc gdzie niby i w jaki sposób można mnie dopaść z reklamą?

Lindstrom uświadomił mi, że jednak można. Bo może nie kupię kolorowego ciucha pod wpływem wielkoformatowej reklamy wiszącej w centrum Warszawy, ale przecież czymś się zawsze zasugeruję, wybierając przydatny przy pracy w biegu tablet. Może opinią kolegów zza biurka obok (pytanie, czym wcześniej zasugerowali się oni), może wywrotowym, dobrze wcześniej przemyślanym wzornictwem, które przyćmi kwestie merytoryczne (mam mało rzeczy, ale niech będą estetyczne). A może tym, że jakaś marka świadomie się nie reklamuje (tylko zdobywa kolejnych, wcale nieprzypadkowych klientów przez „znajomych znajomych"). Dobrze dobrany celebryta zawsze taki wybór ułatwi. W jednych Romuald Lipko wzbudzi sentyment przed imprezą, innych przekona himalaista Reinhold Messner (wspierał Opla, Adidasa i Roleksa, ma swoją linię kosmetyków).Niezależnych wyborów zakupowych dokonujemy bardzo mało, bo wpływa na nie zbyt wiele czynników, a marketerzy doskonale o tym wiedzą. Niewykluczone więc, że na spotkanie z kolegami z liceum wódkę „Jolkę" przyniesie nawet ktoś, kto Budki Suflera nie znosi, ale będzie mu pasowała do kontekstu. Tak właśnie działa marketing.