Setki tysięcy wezmą w nich bezpośredni udział. Mimo to ani Polsat, ani TVP, ani TVN nie liczą na zarobek. Także dla miast takie imprezy są i ryzykiem, i kosztem. Oraz wielkim przedsięwzięciem logistycznym. Trzeba uczestnikom ulicznych zabaw zapewnić bezpieczeństwo, co zresztą z roku na rok jest łatwiejsze, bo doświadczenie robi swoje.
Po co w takim razie telewizje organizują coraz większe i bardziej kosztowne imprezy noworoczne, skoro nie dają one bezpośrednich wpływów? Bo nikt nie płaci tam za wstęp, a przychody z reklam są niewspółmierne do kosztów? I jak to się dzieje, że corocznie pojawiają się firmy niezwiązane z publicznymi imprezami, ale gotowe hojnie dołożyć się do wspólnego świętowania?
Powód jest prosty – świętowanie dobrze się kojarzy. Nawet jeśli któryś ze współuczestników wypije za dużo albo powie nie to, co trzeba. Kiedy wybija sylwestrowa północ, życzenia składają sobie nieznajomi, obcy ludzie są dla siebie serdeczni. Nagle zaczyna panować atmosfera powszechnej sympatii do otoczenia, której – zwłaszcza ostatnio – tak bardzo brakuje.
Ta atmosfera przekłada się na ocieplenie wizerunku firm, ich większą rozpoznawalność, a także na korzystniejszą ocenę stacji telewizyjnych. Dla jednych i drugich organizacja imprezy o tak wielkim zasięgu jest wielkim chwytem marketingowym. To prezent za lojalność w ciągu roku.
Z kolei dla miast to najlepsza promocja – pokazanie ulic z radosnymi ludzi: zobaczcie, jak u nas jest fanie! Czyli imprezy sylwestrowe są po prostu pieniędzmi zarobionymi inaczej. Gdyby tak nie było, nadawcy TV nie organizowaliby ich corocznie. I to z coraz większym rozmachem.