Oznaczone literą „S" zespoły specjalistyczne z lekarzem w karetce zastąpią zespoły podstawowe „P" złożone z czterech ratowników medycznych – zakłada projekt nowelizacji ustawy o państwowym ratownictwie medycznym, który ponad tydzień temu trafił do konsultacji społecznych. Do końca 2019 r. lekarze z 500 zespołów „S" mają się przenieść na szpitalne oddziały ratunkowe, gdzie, jak twierdzą autorzy ustawy, będą w stanie zająć się większą liczbą pacjentów niż w karetce.
– To powrót do sytuacji powojennej, gdy nie było lekarzy, a w karetkach jeździli felczerzy. Tyle że felczerzy mieli prawo orzekania zgonu, a ratownicy go nie mają. Śmierć w Polsce może stwierdzić wyłącznie lekarz – mówi prof. Juliusz Jakubaszko, szef Polskiego Towarzystwa Medycyny Ratunkowej. I dodaje, że w państwach, w których w karetkach jeżdżą wyłącznie ratownicy, np. w USA, działają koronerzy, czyli lekarze zajmujący się tylko orzekaniem zgonów i pełniący dyżur na danym terenie.
Obowiązująca do dziś ustawa z 31 stycznia 1959 r. o cmentarzach i chowaniu zmarłych jasno mówi, że „stwierdzenie zgonu i jego przyczyny powinno nastąpić w drodze oględzin dokonywanych przez lekarza lub w razie jego braku przez inną osobę powołaną do tej czynności przez właściwego starostę". Samorządy rzadko korzystają z możliwości powołania lekarza, który miałby orzekać zgony. Jak dowiadujemy się w Związku Miast Polskich, robi to zaledwie kilka gmin i wydaje na to zaledwie kilka tysięcy złotych rocznie. Nie mają funduszy.
Warszawski lekarz z kilkunastoletnim doświadczeniem w pogotowiu mówi, że wyrzucenie lekarzy z ambulansów doprowadzi do makabry.
– Teraz, kiedy poszkodowany umiera przed przyjazdem karetki, lekarz dyskretnie go bada, stwierdza zgon, a pracownicy zakładu pogrzebowego szybko zabierają zwłoki. Jeśli do zmarłego przyjadą ratownicy, nie będą mogli nic zrobić, a wokół ciała, jak zawsze, gromadzić się będzie tłum. Strach pomyśleć, co to będzie, gdy zwłoki będą leżały przez kilka godzin w środku miasta, jeszcze w upale – mówi lekarz, który woli zachować anonimowość. Dodaje, że mogłyby się powtarzać sytuacje jak ta sprzed roku, kiedy pogotowie nie chciało przyjechać do zmarłej mieszkanki Lubaczowa w województwie podkarpackim, bo lekarz, który orzekał zgon, miał dyżur dopiero za 32 godziny.