Lista refundacyjna wciąż budzi emocje lekarzy i pacjentów. Do spisu chorób, na które przysługują leki refundowane, dopisano w grudniu nietrzymanie moczu. Cierpi na nie ok. 4 mln ludzi, głównie kobiet po urodzeniu dziecka lub w okresie menopauzy.
„Pragniemy wyrazić szczere poparcie dla tej decyzji" – napisało dziesięciu profesorów urologów, ginekologów i położników w liście do Ministerstwa Zdrowia. Ale od razu zastrzegają: „Niemniej nasze szczere zdumienie i dezaprobatę budzi zapis uprawniający do nabycia refundowanych leków jedynie pacjentów, którzy poddali się badaniu urodynamicznemu".
Dlaczego to nie jest dobre rozwiązanie? – Zmusza się nas do robienia inwazyjnego, obarczonego ryzykiem powikłań badania. Tymczasem w leczeniu tej choroby w ogóle nie jest ono zalecane – denerwuje się prof. Piotr Radziszewski, urolog z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i jeden z sygnatariuszy listu.
Dodaje, że to zwykłe marnowanie pieniędzy. W zeszłym roku NFZ płacił za jedno badanie urodynamiczne nawet ok. 1000 zł. Tymczasem sam lek jest dość tani: pacjenta kosztuje kilkanaście złotych (Fundusz dopłaca 20 – 30 zł do miesięcznej kuracji). „Zamiast zwiększać koszty diagnostyki proponujemy zwiększyć liczbę leków refundowanych" – piszą naukowcy.
Zdaniem lekarzy resort zdrowia kreuje niepotrzebne wydatki