Od zawsze kolejne pokolenie chciało mieć łatwiej, lżej niż poprzednie. W przypadku nieruchomości oznacza to zmianę nie tylko dla młodych rodzin, ale i dla firm, które działają na rynku.
Ostatnio przysłuchiwałam się, jak 27-latek mówił, dlaczego nie weźmie kredytu hipotecznego. Nie z powodu frankowiczów (skwitował: ich wybór, ich konsekwencje), ale dlatego, że: nie wie, gdzie będzie mieszkał w przyszłości, z jaką firmą zwiąże się zawodowo, czy i kiedy będzie miał dzieci.
A może popracuje za granicą przez kilka lat? To po co mu kredyt na mieszkanie Polsce. I jakie ma kupić: małe na początek z długiem na 30 lat, czy lepiej duże od razu i droższe. Dziś mieszka u rodziców. Po nich kiedyś odziedziczy pół mieszkania, po babci – kolejne pół. Teraz planuje coś wynająć z narzeczoną. To znak czasów, zmiana toku myślenia: wynajmuję, więc nie jestem gorszy, przeciwnie: mogę wszystko, nic mnie nie wiąże.
I kolejna zmiana: dane GUS po raz pierwszy pokazały, że deweloperzy dostali więcej pozwoleń na budowę niż indywidualni inwestorzy budujący domy. Co to oznacza? Młodzi nie chcą już za wszelką cenę budować domu pod miastem i kosić trawnika, gdy dojazd do pracy zajmuje godzinę. Wolą kupić mieszkanie w mieście, od dewelopera, zamiast szarpać się z wykonawcą na budowie domu na peryferiach.