Łódzcy urzędnicy wpadli na trop afery w 2005 r., gdy podający się za radcę prawnego Marek S., chcąc w imieniu „spadkobierców” odzyskać nieruchomość przy ul. Drewnowskiej, przyniósł do urzędu miasta akt notarialny z okresu międzywojennego.
Urzędnikom dokument z 1939 r. wydał się podrobiony. Dyrektor Wydziału Geodezji Wojciech Dyakowski sporządził notatkę służbową: „Wątpliwości pracowników budziły kolor papieru, czcionki maszyny do pisania, atrament, którym wykonano podpis oraz pieczęcie”. Notatka trafiła do odpowiedzialnego za nieruchomości ówczesnego wiceprezydenta miasta Marka Michalika. Ten 20 czerwca 2006 roku zawiadomił prokuraturę.
W tym czasie urzędnicy natrafili na kolejnych 16 podejrzanych aktów notarialnych.
Łódzcy śledczy zajęli się zgłoszeniem. O śledztwie wspomniała lokalna „Gazeta Wyborcza”. Wszyscy podejrzani spadkobiercy, którzy zostali wezwani do przedstawienia aktów notarialnych, nagle zgubili oryginalne dokumenty. Prokuratorom pokazywali kserokopie potwierdzone przez notariuszy. Te – jak się okazało – były kopiami aktów, które nigdy nie istniały.[wyimek]Akt poświadczyła m.in. notariusz, którą pozbawiono potem prawa do wykonywania zawodu za fałszerstwo [/wyimek]
Jak to możliwe, że notariusze poświadczyli coś, co nie istniało? – Musiałem widzieć akt notarialny, żeby go poświadczyć. Niemożliwe, by ktokolwiek z notariuszy zrobił inaczej – odpowiada „Rz” jeden z nich – Zbigniew Kwaśniewski.