To niezwykły rok w życiu Ala Gore’a. Oskar za film „Niewygodna prawda”, nagroda Emmy za stworzenie nowatorskiej stacji telewizyjnej, a teraz Nobel – wszystko w ciągu zaledwie paru miesięcy! W piątek amerykańska blogosfera aż huczała na jego temat. Nie było jeszcze ósmej rano, a w Daily Kos, jednym z najbardziej wpływowych blogów politycznych w Ameryce, było już ponad 200 wpisów o Gorze. Ale bardziej niż sam Nobel internautów ekscytowało pytanie: czy były wiceprezydent powinien się ubiegać o prezydenturę?Jeszcze kilka lat temu pytanie to wydawałoby się niedorzeczne. Amerykanie nie lubią przegranych, a Gore był jednym z największych „loserów” w historii Stanów.
W wyborach w 2000 roku zdobył co prawda niemal o pół miliona więcej głosów niż George W. Bush, ale w amerykańskim systemie liczą się tak zwane głosy elektorskie, a tych Bush miał nieco więcej dzięki minimalnemu zwycięstwu na Florydzie. Następny miesiąc zdominowały prawne przepychanki wokół wyborów w tym stanie, rozwikłane w końcu przez Sąd Najwyższy większością głosów 5 do 4 na korzyść Busha. W ten sposób prezydentury nie przegrał jeszcze nikt w historii Ameryki.
Gdy jako przewodniczący Senatu USA (funkcja pełniona przez wiceprezydenta) Gore ogłaszał, że następnym prezydentem będzie Bush, miliony wyborców, którzy na niego głosowali, odbierało ten spektakl jako ostateczne poniżenie.Zaczął się czas rozliczeń. Nawet najbliżsi współpracownicy, tacy jak szefowa jego kampanii wyborczej Donna Brazile, otwarcie zaczęli wylewać swoje żale. Mówili, że na własne życzenie przegrał wybory, które wydawały się nie do przegrania, gdy miało się za sobą lata clintonowskiego dobrobytu, a przeciwko sobie mało elokwentnego syna byłego prezydenta. Że nie walczył bardziej zaciekle o Florydę, że poddał się jak baranek. A przede wszystkim, że nie potrafił przemówić do wyborców, bo był sztywny, oschły i mało przekonujący. Ale taki po prostu był przez długie lata swej kariery.
Po tej klęsce Gore niemal zniknął na jakiś czas z życia publicznego. Trochę podróżował, trochę wykładał, zajmował się biznesem, powiększając swą i tak już dość pokaźną fortunę. Odrestaurował wielki dom w Nashville, stolicy country. Prowadził spokojne życie lekko zgorzkniałego milionera. Po 11 września 2001 roku w obliczu narodowego zagrożenia zadeklarował swe wsparcie dla Busha.W 2002 roku na krótko zrobiło się o nim głośniej, gdy przed inwazją na Irak był jednym z nielicznych, którzy ostrzegali, że nowa wojna może się okazać klęską dla Ameryki. Mało kto jednak przejmował się wtedy tym, co mówił Gore.Złośliwi nazywali go płaczkiem, który nie potrafi się pogodzić ze swą porażką. Gdy zaczynał wykład lub wystąpienie od swego standardowego „Cześć, jestem Al Gore, byłem kiedyś następnym prezydentem USA”, wielu ludzi się śmiało, ale wielu widziało w tym słabo ukrywaną gorycz.
Z czasem wizerunek Gore’a zaczął się jednak zmieniać. Stopniowo ze sztywnego polityka, który potrafił zanudzić na śmierć nawet najbardziej zagorzałych zwolenników, przeistoczył się w sympatycznego i dowcipnego bywalca telewizyjnych talk-show.