O naruszeniu bezpieczeństwa administratorzy serwerów dowiedzieli się podczas weekendu. Włamanie określono jako „niewygodne", ale hakerom nie udało się dotrzeć do danych amerykańskich senatorów. „Bezpieczeństwo senackiej sieci, ani dane senatorów nie zostały naruszone. Nie wyciekły informacje o indywidualnych użytkownikach" — brzmi oficjalny komunikat ekspertów badających włamanie.

- To co zrobili hakerzy jest jak włamanie do budynku Senatu, ukradzenie kilku drobiazgów ze sklepu z pamiątkami i chwalenie się, że udało nam się pokonać zabezpieczenia — kpi Stewart Baker, były pracownik Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Włamanie jest najprawdopodobniej dziełem grupy hakerów Lulz Security. W notatce w Internecie twierdzą oni, że zrobili to dla rozrywki.

„Nie przepadamy za amerykańskim rządem" — napisali. „To tylko mała próbka, tak dla zabawy, danych wykradzionych z senate.gov — czy to już wypowiedzenie wojny, panowie. Problem?". Ten komunikat to żart z przyjętej niedawno doktryny pozwalającej USA odpowiedzieć siłami konwencjonalnymi na cyberataki.

Atak na serwery senackiej sieci komputerowej to ostatni z wielu sukcesów hakerów. Wcześniej dostali się m.in. do komputerów Sony, Nintendo, Citigroup, Google, Lockheed Martin, czy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Dla amerykańskiego Senatu to włamanie jest jednak szczególnie przykre — dotąd to politycy kazali sobie tłumaczyć dlaczego zabezpieczenia innych urzędów i firm okazywały się niewystarczające.