Pod koniec lat pięćdziesiątych działacze PZPN uznali odznakę związku za niezbyt efektowną i postanowili opracować nową. - A może coś takiego - powiedział sekretarz generalny Leszek Rylski, szkicując białego orła, stojącego na brązowej piłce. A nad nią napis PZPN, w którym litery mają kolor biały i czerwony.
Działacze przyklasnęli i w ten sposób związek doczekał się nowej odznaki. Nie pomyślano tylko o tym, że niemal identyczny herb mają już Francuzi. Różnica sprowadzała się do ornitologii. My mieliśmy orła, a oni koguta.
Rylski miał jak najlepsze intencje i nie można go posądzać o plagiat. Został wychowany w kulturze francuskiej, znajomość francuskiego zaprowadziła go do Komitetu Wykonawczego UEFA. Pierwsze, co mu przyszło do głowy przy dyskusji o logo PZPN to wzorzec paryski. Bo jednak zapatrzenie w Luwr czy Wersal było w Polsce czymś normalnym od kiedy Henryk Walezy został królem Polski. A język francuski wyznaczał nad Wisłą status społeczny.
W kwestiach sportowych bliżej nam było jednak do Węgrów, Czechów, Austriaków czy Niemców. To oni od początku XX wieku uczyli nas sportu. Relacje z Francją były jednostronne i początkowo nie miały nic wspólnego ze sportem. Sprowadzały się do emigracji zarobkowej Polaków, którzy znajdowali pracę w kopalniach i hutach Nordu. Jedni, jak Edward Gierek, wracali do kraju, inni osiedlali się we Francji.
Stawali się obywatelami tego kraju, przejmowali jego zwyczaje. Budowali też francuski sport. Synowie polskich emigrantów grali dla Trójkolorowych przez dziesięciolecia i nigdy się swoich korzeni nie wypierali. Mało tego, jeden z nich, Raymond Kopa, leczył nawet polskie kompleksy. Kiedy w latach pięćdziesiątych nasz futbol nie bardzo miał się czym chwalić, każdy sukces Kopy w Realu Madryt, reprezentacji, czy zdobycie przez niego Złotej Piłki dla najlepszego gracza Europy traktowane było w polskiej prasie jak osiągnięcie Polaka. Przy tej okazji przypominano także (zresztą na ogół błędnie) polską wersję jego nazwiska - Kopaczewski. Jeśli już, to Kopaszewski.