Rozpruty sejf zieje otchłanią w sufit, a drzwiczki zwisają nad dywanem. Sięgam do środka, natrafiam ręką na papier i cofam ją jak oparzony. Zaglądam i widzę sześć zapełnionych przegród, głębokich jak w szafce bibliotecznej. U dołu sejfu znajdują się dwie szuflady, szarpię do góry i wyciągam. Pierwsza jest pusta, w drugiej są monety. Monety na nic mi się nie przydadzą, więc wkładam szuflady z powrotem, a potem wstaję, bo jak nie wstanę, to zacznie mi się kręcić w głowie, podchodzę do drzwi i patrzę przez judasza. Słyszę głosy sąsiadów, ale nikt się nie kręci pod drzwiami ani koło mojego jeepa. Wygląda, że teren czysty.
Czuję to. Adrenalina pali mnie od środka, jakby mi ktoś dziarał wnętrzności. Dzięki temu wiem, że nie zrezygnuję. Wezmę tyle pieniędzy, ile dam radę.
Klękam z powrotem przy sejfie i wygarniam forsę garściami. Rozkładam ją i czuję, jak mi rośnie gula w gardle, bo robi się dziwnie. Spodziewałem się niskich nominałów z roboty na ulicach. Kupy dziesiątek, dwudziestek i wymiętoszonych powygładzanych piątek od ćpunów. A tu, kur..., same setki. Coś za starannie ułożone.
Wnętrze sejfu nigdy tak nie wygląda. Idealny porządek. To dobra i zarazem cholernie zła wiadomość.
Takie pieniądze szykuje się na dostawę. Trzyma pod ręką, żeby je zaraz posłać do Meksyku. Najpewniej. Zastanawiam się, dlaczego gońcy nie zabrali ich ze sobą, gdy dawali w długą, i przychodzi mi do głowy, że może nie mieli klucza. Że ma go szef, a jego nie było albo nie zdążył przyjechać, zanim DEA załomotała do drzwi albo...