Opowiadanie też jest powieścią, tylko krótką. Ale to nie jest żadna definicja. W każdym opowiadaniu zresztą, w moim przekonaniu, zawarta jest potencja na powieść. Trzeba tylko inaczej na to spojrzeć. Nawet chciałem kiedyś napisać opowiadanie. Takim pomysłem na opowiadanie był „Pałac”. Ale kiedy zacząłem go pisać, ramy opowiadania, jakie sobie nakreśliłem, pękły. I powstała, nieduża wprawdzie, powieść. Być może nie umiem pisać opowiadań, być może nie mam predyspozycji. Tylko widzi pan, czasem nawet w jednym zdaniu kryje się taka potencja narracyjna, że niesie, rozgałęzia się, krzewi i żal byłoby temu wszystkiemu ograniczyć ramy.
Zwłaszcza że jedna opowieść pociąga za sobą drugą.
A jak jest w życiu? W każdej ludzkiej opowieści, nawet towarzyskiej, intymnej, próżno nieraz oczekiwać końca. Przechodzi się od jednej historii do 100 innych i jeśli nie zatrzymamy narratora jakimś fortelem, jest skłonny opowiadać nam swoje życie choćby przez całą noc.
Jak narrator „Traktatu o łuskaniu fasoli”?
Tak, każda opowieść jest w istocie swojej nieskończona. I z natury epizodyczna. Nie mówię tu o literaturze, lecz o tym, czego słucham nieraz, jak ktoś mi opowiada. Opowieść jest epizodyczna, bo epizodyczne jest nasze życie. Dzień wobec dnia jest jak epizod wobec epizodu, zdarzenie wobec zdarzenia. Jak ktoś nagle zaczyna opowiadać o swoim dziecku, zaraz mu z tej opowieści zaczyna się wyłaniać historia rodziny. Tak żyjemy, jak opowiadamy. Pewnie dlatego nie piszę opowiadań.
Ktoś to kiedyś wystawi w całości
W niedawno wydanej „Antologii dramatu polskiego” jest pański „Złodziej”. Co pana skłoniło do pisania dla teatru?
Przypadek. Po napisaniu „Pałacu” znowu myślałem o opowiadaniu. Miał to być właśnie „Złodziej”. Szybko się jednak zorientowałem, że nie ma w nim miejsca na narrację odautorską, że opowieść całkowicie się wyczerpuje w strukturze dialogu. A tworzenie pozorów prozy narracyjnej w rodzaju – ktoś wszedł, otworzył drzwi czy siadł na łóżku – wydawało mi się absurdalne. Napisałem więc dramat. Zainteresował mnie inny sposób pisania niż ten, jaki znałem z powieści. Pisanie dramatu można porównać do rozgrywania partii szachów. Ma się poczucie demiurga, który przestawia figury na szachownicy.
A potem napisałem „Klucznika”, który moim zdaniem jest sztuką do tej pory niedokończoną. Pisałem ją na konkurs, termin upływał i wysłałem to, co miałem, pierwszą wersję, do której – myślałem – kiedyś wrócę i dramat skończę. Ale Wojciech Marczewski zrobił z tego, co było, film...
Był pan z filmu zadowolony?
Wtedy może nie bardzo, ale gdy niedawno, po latach, obejrzałem go w telewizji, spodobał mi się. Widać czas działa na jego korzyść, choć i wówczas – pamiętam – został nagrodzony na Festiwalu Filmów Telewizyjnych i dobrze o nim mówiono. No, ale jak dotąd sztuki nie dokończyłem.
Ale wie pan, co z nią zrobić?
Wiem i dlatego swego czasu nie wyraziłem zgody na wydanie w całości moich utworów scenicznych. Właśnie przez „Klucznika”, do którego mam nadzieję wrócę.
„Klucznika” uwiecznił film, szkoda że w zapomnienie poszło bardzo ważne „Drzewo”.
Są tacy, którzy uważają „Drzewo” za mój najlepszy tekst. Powstał na zamówienie Kazimierza Dejmka, wówczas dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie. Zaprosił mnie po napisaniu „Kamienia na kamieniu” i spytał, czy bym czegoś dla niego nie napisał. Mówię: „Mam nawet pomysł na sztukę”. „Jaki?” „Stoi drzewo, na drzewie siedzi chłop, a pod spodem dzieje się Polska”. Spojrzał na mnie: „Co to znaczy?” „Nie wiem jeszcze” – odpowiedziałem. „A kiedy pan będzie wiedział?” „Kiedy napiszę”. „No to niech pan pisze”.
I napisał pan?
Tak, 250 stron. Dejmek się przeraził, ale przeczytał. Potem poprosił mnie i mówi: „To jest sztuka nie do wystawienia”. „Dlaczego?” – pytam. „No bo kto dziś wystawi sztukę o tej objętości”. „A kto panu powiedział – mówię – że mam aż takie aspiracje, by koniecznie całość została wystawiona?”. „Drzewo” w całości trwałoby siedem godzin. Po jego skrótach spektakl trwał trzy godziny, ale po premierze Dejmek powiedział: „Ktoś kiedyś wystawi to w całości”.
I co? Czeka pan?
Na nic nie czekam. Chcę tylko powiedzieć, że w „Drzewie” są różne możliwości inscenizacyjne. W 1989 r. „Drzewo” wystawił Teatr Nowy Izabelli Cywińskiej w Poznaniu w reżyserii Krzysztofa Nazara. I to był spektakl zupełnie niepodobny do Dejmkowego. Jakby inna sztuka.
To chyba Piotr Kuncewicz stwierdził kiedyś, że jest pan pieszczochem krytyki. A przecież o pańskich utworach pisali także bardzo wymagający krytycy, że przypomnę Artura Sandauera.
Zapamiętałem z jego tekstu o „Kamieniu na kamieniu” taki fragment, w bardzo charakterystycznym, Sandauerowskim stylu: „Ślimak nigdy się nie pomyli, kiedy buduje swoją skorupę, i chłop też nigdy się nie myli w języku. Błędy chłopa stają się normą”.
Długo myślałem o pańskiej prozie jako o literaturze nurtu chłopskiego. Tego terminu używali wszyscy, ale to żadne dla mnie usprawiedliwienie. Szczególnie teraz, po „Widnokręgu” i „Traktacie o łuskaniu fasoli”.
Nurt chłopski wziął się z reakcji na socrealizm po 1956 r. Socrealizm najbardziej bowiem żerował na tematyce chłopskiej. Wieś jakoś przylegała do estetyki socrealistycznej. Na wsi widziano same sprzeczności i konflikty klasowe: dwór – czworaki, biedniak – średniak – kułak, sekretarz partii – ksiądz. Teren dla tamtej estetyki wprost wymarzony. Wszystko to było podane niczym na patelni, pisarze więc rzucili się na tematy wiejskie, bez względu na to, czy znali wieś, czy nie. Spuśćmy litościwie zasłony i na nich, i na ich książki. Po 1956 r. nastąpił rewanż. Pierwszą jaskółką innego pisania o wsi był „Mój drugi ożenek” Józefa Mortona, później „Ręka”, najlepsza książka Stanisława Czernika, utwory Piętaka, Kawalca. A już niebawem nadeszła młodsza, moja generacja, z Tadkiem Nowakiem. Wszyscy byliśmy inteligentami pochodzenia chłopskiego wykształconymi na uniwersytetach i na rzeczywistość wiejską patrzyliśmy w odmienny sposób. Henryk Bereza nazwał to nasze pisanie nurtem chłopskim. Pojęcie to funkcjonowało jednak zdecydowanie za długo. W końcu każdy poszedł swoją drogą. Było to zjawisko natury raczej kulturowo-socjologicznej, nastąpiła reorientacja w spojrzeniu na wieś, z naciskiem na kulturę chłopską.
Pan wielokrotnie podkreślał, że w żadnym wypadku nie interesuje pana folklor, tylko los ludzki.
To prawda, ale z kultury chłopskiej wziąłem coś dla siebie i to według mnie coś najistotniejszego...
Urodziłem się na wsi, najbardziej chłonny okres dzieciństwa spędziłem na wsi i tego wszystkiego, o czym piszę, dotknąłem. Choć z pewnością jestem kimś, kto siedział trochę okrakiem na barykadzie. Dla mnie było to twórcze, bo będąc w środku czegoś, jednocześnie miałem do tego dystans, co stwarzało inną perspektywę. Dla mnie w kulturze chłopskiej najważniejszy był język. Nie gwara, tylko relacja człowiek – język, ludzkie, kulturowe, ale i społeczne źródła tego języka. Słowem, mowa jako źródło języka. Ważny był też dla mnie rekompensacyjny charakter wyobraźni w kulturze chłopskiej, która w gruncie rzeczy nie rozgranicza światów na realny i nierealny. Nie mówiąc już o stosunku do przyrody. Przecież w wielkim mieście nie widzimy wschodów słońca, na księżyc, gdy pokaże się w pełni, patrzymy jak na niebywałe zjawisko, a tam byłem w tym wszystkim w środku, jak w kosmosie, nad sobą miałem niebo, nie dach.
Wieś opuścił pan jednak bardzo dawno.
Ale nigdy nie zerwałem silnych z nią związków. Nie do przecenienia jest tu też doświadczenie, jakie uzyskałem, redagując przez ćwierć wieku „Regiony”. Teksty, które wydobywaliśmy na potrzeby pisma, były niekiedy rewelacyjne. Najciekawsze dla mnie były te z przełomu XIX i XX wieku, kiedy chłopi przechodzili z mowy w pismo. Jeszcze z lat 50. zeszłego stulecia, z czasu kolektywizacji, widziałem skargi do Bieruta podpisywane krzyżykami. Chłopi długo nie poddawali się konwencji pisma, z oporem przyjmowali jego wymogi. Pisali tak, jakby rozmawiali w gromadzie, co szczególnie widać w listach emigrantów.
Zaczynających się, oczywiście: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”.
Nawet nie o to chodzi, ale nadawca na przykład w liście do żony wyznawał jej, jak bardzo za nią tęskni, a w tym samym liście napominał szwagra, by mu żony pilnował, żeby się nie puszczała. Takie zapisy wynikały z sytuacji życiowych, pismo było czymś użytkowym, nie estetycznym. Tamten chłop nie miał żadnej świadomości estetycznej, toteż nic dziwnego, że w wielu chłopskich zapisach mamy na długo przedtem bezwiedną zapowiedź postmodernizmu.
Minęło od pana debiutu lat 40 i oto „Traktat o łuskaniu fasoli” uhonorowany został dwiema z trzech najpoważniejszych w kraju nagród literackich. Co czuł pan jako laureat Nike i Gdyni – podwójną satysfakcję?
Z pewnością coś takiego czułem i czuję. Najpierw jednak byłem zaskoczony, bo nie spodziewałem się tych nagród, co mówię bez żadnej kokieterii.
Święta Bożego Narodzenia powinien więc mieć pan radosne. Gdzie je pan spędzi?
Tradycyjnie, w domu. Raz tylko, w 1972 roku, namówili nas przyjaciele na wyjazd do Szczawnicy. I mimo że generalnie ten grudniowy urlop był udany, święta pozostawiły we mnie niesmak. Bo cóż to za święta: bez żadnej atmosfery, przy obcym stole, z ludźmi, których nie znałem, z daniami serwowanymi tak jak w restauracji. A cenię święta tym bardziej, że dopiero w swoim dorosłym życiu mogłem je mieć takie, jakie zawsze chciałem mieć, a mieć nie mogłem. Tylko z wczesnego dzieciństwa, gdy miałem pięć – siedem lat, pamiętałem prawdziwe święta.
Czyli z tego okresu, gdy powodziło się pana rodzicom, z racji pracy ojca, dobrze?
Tak, ze Starachowic, gdzie mieszkaliśmy przed wojną. Później była już tylko bieda. Ojciec umarł, a matka szarpała się z życiem, żeby jakoś nas utrzymać. Nie mieliśmy nigdy nawet choinki. Pamiętam, raz poszedłem do lasu, ale nie było świerków, więc ściąłem młodą sosnę. Przyniosłem ją do domu, ale nie było czym jej ubrać.
Lubi pan dzień wigilijny?
Lubię. Lubię też choinkę, sam ją kupuję i oprawiam, a żona ubiera.
Świerk czy jodłę?
Bez różnicy, aby drzewko było ładne i możliwie niedawno ścięte, o co dziś niełatwo. Ale jak się trafi na taką choinkę, to – podlewana – stać może do...
Wielkanocy.
Bez przesady, ale długo jeszcze w styczniu. Mam do choinki jeszcze XIX-wieczny żeliwny stojak. Wygląda jak rzeźbiony kielich, z pojemnikiem, do którego można dolewać wody. Tylko trzeba koniec drzewka okorować, żeby mogło pić.
Zasiada pan do wigilii w gronie najbliższych?
Tak, z żoną, synem i synową. Zapraszamy czasami osoby samotne, ale przekonałem się, że w tym dniu unikają spotkań o charakterze tak wybitnie rodzinnym. W święta jest już inaczej, mamy gości, przychodzą znajomi.
Kto przygotowuje potrawy wigilijne?
Naturalnie żona. Ale ja chętnie jej pomagam w czym tylko mogę. No, oczywiście nie lepię pierogów, to ona jest w tej materii wybitną specjalistką. Robi wspaniałe pierogi z grzybami i kapustą. I drugie pierogi z suszonych śliwek z rodzynkami. Polewa się je masłem i posypuje orzechami.
To musi być pyszne.
Jest pyszne. Ale naszą najważniejszą, tradycyjną potrawą wigilijną jest żur na grzybach. Nie zupa grzybowa, bo tę jadamy w ciągu roku, ale taki żur, jaki w moich stronach – w Sandomierskiem – przyrządzano na wigilię. Niezbędny jest do tego prawdziwy żur. Dopóki żyła moja matka, sama kisiła żur, teraz kupujemy w sklepach ekologicznych. Najpierw gotuje się tak zwany smak: cebulę, parę listków laurowych, kilka ziaren pieprzu i angielskiego ziela. Potem dodaje się do tego osobno ugotowane grzyby, najlepiej borowiki. Wszystko to zalewa się czystym żurem, a pod koniec gotowania dodaje się dwie, trzy łyżki kaszy gryczanej.
Tylko w Wigilię jada się u was ten żur?
Wyłącznie. Podobnie na Wielkanoc jada się tylko na ten dzień przyrządzany żur – biały, niezabielany. Na szynce, na boczku, z jajkiem. Pamiętam też z dzieciństwa inne żury: z serwatki, z kiszonej kapusty.
Na wigilijnym stole jest u pana dwanaście dań?
Niekoniecznie. Bez sensu jest przecież oddzielne liczenie tej samej ryby, tyle że przyrządzanej na rozmaite sposoby. Oczywiście, karp jest u nas obowiązkowy, podobnie śledź przyrządzany z cebulką, jabłuszkiem i...
Śmietaną.
Nie, z jogurtem. A do śledzia kartofle gotowane w łupinach. Żona piecze też zawsze wigilijny placek, bez mąki, robiony z jajek i siekanych orzechów. Musi również być kisiel z żurawin, kompot z suszu i jeszcze coś tam. A zaczynamy od sera owczego z oliwką.
A inne dawne potrawy, które wymienia pan w „Traktacie o łuskaniu fasoli”?
Z niektórych zrezygnowaliśmy, na przykład z klusek z makiem, bo kto by je jadł przy tylu znakomitych daniach. Podobnie z kapusty z grochem, bo to się robiło dla licznej rodziny. A poza tym święta to nie tylko jedzenie, lecz atmosfera, jaką tworzą. Zwłaszcza Boże Narodzenie.
Wiesław Myśliwski (ur. 1932 r.). Prozaik i dramaturg. Jego debiutem powieściowym był „Nagi sad” (1967). Nagrodą Nike zostały uhonorowane jego dwie powieści: „Widnokrąg” (w 1997) i „Traktatu o łuskaniu fasoli” (w 2007 r.). Był redaktorem naczelnym pism „Regiony” i „Sycyna”.