Druga po „Xennie” powieść Łukasza Gołębiewskiego potwierdza, że wyraźnie chce on podążać śladami Charlesa Bukowskiego. A przy okazji bada wytrzymałość czytelników. „Xenna” – choć wyuzdana i obsceniczna – była ledwie pisarskim ćwiczeniem przed rzutem na naprawdę głęboką wodę, jaki teraz nastąpił.
Na pewno po tę historię związku bohatera z Zuzanną Pogrzebacz (sic!) o ksywie Żyletka nie powinni sięgać ci, których nie kręci literacka pornografia, jak również osoby, którym wydaje się, że życie to coś więcej niż zabawa do upadłego i że nie da się na okrągło chlać, ćpać, uprawiać seksu, a z intelektualnych rozrywek preferować grę w lotki i oglądanie meczów futbolowych. Bez obaw, da się.
„Melanże z Żyletką” to oczywiście opowieść o miłości. Perwersyjnej, ale miłości. Jakby się uprzeć, jest to nawet rzecz o dążeniu do miłości idealnej. Dążeniu, rzecz jasna, niespełnionym. Bo też i ten romans (ha, ha...) młodziutkiej dziewczyny z 15 lat starszym od niej partnerem skazany jest na klęskę, a podtrzymuje go jedynie, czy mówiąc wprost, podlewa – alkohol.
Przyjmując mentorską rolę, należałoby Gołębiewskiemu, współpracownikowi naszej redakcji, znawcy rynku książki, poradzić, by zaczął się leczyć, bo w „Melanżach...” nie brakuje przesłanek na to, że powinien. Ale dalej wymiana zdań potoczyłaby się pewnie tak, jak jeden z licznych dialogów z jego ostrej jak brzytwa (żyletka?) powieści. Odpowiedziałby mi: – Już to robiłem.
– I? – zamieniłbym się w znak zapytania.