Katarzyna Grochola napisała książkę. Siódmą, ale pierwszą poważną. Przedtem opowiadała sobie i czytelnikom (czytelniczkom) bajki. Zgrabne dyrdymały, po lekturze których nic nie zakłócało snu. Widać było to jej potrzebne, żeby zdobyć siłę, pewność siebie i finansową niezależność. A także wyszlifować styl.
"Trzepot skrzydeł" od pierwszego słowa poraża. Od razu wiadomo – autorka pisze o sobie. Nie mizdrzy się, nie wykrzykuje buńczucznie: "Nigdy w życiu"! Grzebie w ranie, niby zaleczonej, lecz wciąż pobolewającej. Efekt terapii? Może, mniejsza z tym. Prawdziwa literatura, świetnie napisana. Dramaturgicznie perfekcyjna, bez kokieteryjnego kitu. W pewnym sensie logiczna.
Tego nie można wymyślić. Zbyt prozaiczne i zbyt straszne. Czytam, serce wali. Rytm dyktuje werbel krótkich zdań, staccato słów. Grad uderzeń, coraz bardziej dotkliwych.
Hanka, bohaterka "Trzepotu skrzydeł" (alter ego autorki), opisuje kilka lat swojego życia w małżeństwie w liście-spowiedzi komuś, kogo ujawnia dopiero pod koniec książki. Klasyka toksycznego związku. Paskudnego, nieefektownego, zamkniętego w czterech ścianach. Żenującego dla ofiary. Narratorka rekonstruuje wydarzenia, poczynając od dzieciństwa. Na podstawie jej opowieści można uformować schemat powstawania i narastania domowej tyranii.
Co ważne – rzecz nie dotyczy marginesu społecznego, lecz "kulturalnych", wykształconych ludzi, którym nie najgorzej się powodzi.