Za górami, za lasami żyli honorowi członkowie mafii (rosyjskiej) i oddani sprawie milicjanci (też rosyjscy). Jednym i drugim najbardziej ze wszystkiego leżały na sercu porządek w państwie i przestrzeganie reguł, lojalność i troska o współobywatela. A jak się trafił jakiś zbrodniarz, to go wespół w zespół – i zgodnie z prawem, nie ma dwóch zdań – pakowali do pudła. Zespołem zaś rządziła dziewica Anastazja, czyli major Kamieńska z Moskiewskiego Wydziału Kryminalnego.
„Zabójca mimo woli” budzi nieodparte skojarzenia z umoralniającą opowiastką dla pionierów: milicjanci są uczciwi, oddani pracy, ani im w głowie jakaś fucha na boku, zresztą wyżsi oficerowie stale pilnują młodszych: „Nie podoba mi się twój brak zaufania do wywiadowców z 37. komisariatu. Powinnaś im pomagać, a nie myśleć tylko o sobie”, strofuje powątpiewającą Anastazję jej przełożony.
Nawet mafia ich komplementuje: „Wasi ludzie nie są nic a nic gorsi. Po prostu jesteście biedni. Wiadomo przecież, że próbując oszczędzać na wymiarze sprawiedliwości, państwo skazuje się na nowe ofiary w ludziach”. Rosja to kraj wspaniałych ludzi, powtarzał to już towarzysz Lenin…
Skąd ta absurdalna książczyna u autorki znanej z powieści może nie najbardziej krytycznych wobec rosyjskiej milicji, ale jednak w miarę rzetelnie oddających rzeczywistość? Trudno podejrzewać ją o naiwność czy ślepotę, mamy więc do wyboru dwie możliwości: albo Marinina próbowała napisać apokryf, kryminalną historię przerobić na biblijną opowieść o walce dobra i zła, zapełniając ją postaciami równie śmiesznymi co nieprawdziwymi, albo dostała na książkę zlecenie z wydziału propagandy KC rządzącej akurat partii.
Jest jeszcze trzecia: żart z czytelnika. Ale w takim razie może on obrócić się przeciw autorce. Ja straciłem do niej serce.