Ci, którzy pamiętają wydany na początku lat 80. poza cenzurą tomik jego poezji „Tajemnicze dzieje pierwiastków”, doskonale wiedzą, co mam na myśli.
Nawiązując do tytułu poprzedniej książki poetyckiej Sipowicza „Świder metafizyczny” i biorąc pod uwagę fakt, że jest on doktorem nauk filozoficznych, można bez większego ryzyka nazwać autora tego zbioru poetą filozoficznym, a także metafizycznym. Tyle tylko, że aby być dobrym poetą, trzeba być mniej filozofem (ale także socjologiem, psychologiem czy politologiem), bardziej poetą właśnie.
Sipowicz nie mógł tego nie wiedzieć i nieprzypadkowo Henryk Bereza na czwartej stronie okładki mógł napisać: „Od samego początku w wierszach Kamila Sipowicza dokonuje się fascynujący proces. Proces wyzwalania się języka poetyckiego spod supremacji filozofii. Wiersze z tomu »Pieśni solarne« uzyskują już pełną suwerenność poetycką. Są dobrą poezją”.
„Pieśni solarne” to nie tyle zbiór wierszy, ile zestaw dwu cykli: w pierwszym, tytułowym, poeta opisuje siebie wobec niepojętej i nieprzeniknionej natury, w drugim, zatytułowanym „Mao Star”, rozlicza się ze swojego udziału w kontrkulturze lat 70. i 80. O ile w części drugiej nicuje egzystencję, o tyle w pierwszej esencję świata. Wiersze współtworzące barwną opowieść „Mao Star” charakteryzują się dynamiczną akcją liryczną, w której biorą udział mniej lub bardziej znane, ale zawsze autentyczne postaci (niektóre z nich można odnaleźć we wspomnianej wcześniej książce „Hipisi w PRL-u”).
Akcja tych utworów rozgrywa się w konkretnej i rzeczywistej czasoprzestrzeni: już to w komunie hipisowskiej na Kreuzbergu w Berlinie Zachodnim, już to na przesłuchaniu na komendzie MO w Pałacu Mostowskich w Warszawie, już to na koncercie Nicka Cave’a lub The Cure za żelazną kurtyną, już to na pogrzebie przyjaciela na cmentarzu w Laskach.