Pierwszą książką – wydanym w 2004 r. „Złodziejem ryb” – wprawił w zdumienie. Nawet znakomitych autorów jak Jan Józef Szczepański i Marek Nowakowski. Ten ostatni napisał, że Wojasiński „wyszarpuje z materii życia parujące ochłapy. Obrazy, epizody, sytuacje, ludzi, bełkotliwą gadaninę. Miesza to wszystko, rzuca na swoje palenisko, w którym ciągle tli się żar i tylko wystarczy dmuchnąć, żeby zakotłował się ogień”.
Wojasiński napisał potem dwie książki i sztukę, ale nie przebiły debiutu. Fakt, że nie powtarzał sprawdzonych literackich chwytów, lecz szukał nowych środków wyrazu. W „Humusie” nawiązywał do Bellowa, w tragifarsie „Ciocia” do Pintera. Jednak dopiero „Piękno świata” ma siłę i świeżość „Złodzieja ryb”.
Wojasiński znakomicie nakreśla postacie, buduje żywe dialogi, w których bardziej od słów wypowiedzianych liczy się to, co między nimi.
W opowiadaniach pisanych oszczędnym językiem mówi o ludziach, którzy wątpią w trafność obranej drogi, pytają o sens wiary. „Nagle odechciało mi się żyć, ale nie miałem odwagi tego powiedzieć – mówi narrator tytułowej noweli. – Przy całej radości, jaką miałem. Bóg człowieka powołuje. Daje mu samotność albo nie. Wysyła go do klasztoru albo do ludzi. Nie wiem, po co mnie woła”.
Bohater innego tekstu zwierza się, że pracując w urzędzie, nie wykorzystuje umiejętności. Przyjaciel odpowiada: „Głupio myślisz. Może i śmieszny jesteś na tym miejscu, gdzie cię rzuciło, ale tak ma być. Masz to znosić, matole”.