Nagie haki w sklepach mięsnych, kartki i bony, kolejki, zapuszczone lokale gastronomiczne z dziurawymi ceratami i podartymi firankami, zatrucia pokarmowe, bijący gości kelnerzy, kwaśne piwo i braki napojów chłodzących – tak to właśnie wyglądało.
Autor przywołuje francuskie powiedzenie: dobrze żyć – oznacza przede wszystkim dobrze zjeść. W PRL nie żyło się dobrze.
Kwestia żywności wywoływała trwający bez ustanku ból głowy organów partyjnych, w tym najwyższych. Działacze partyjni martwili się o to, by pasztetowa i kaszanka były jadalne, degustowali różne gatunki kiełbas, zastanawiając się, jakie zlikwidować, a jakie utrzymać w produkcji. „Złego ziemniaka nie przyjmować!” – postanawiały rozzłoszczone partyjne władze stolicy.
Nie mogąc poradzić sobie z zaspokajaniem potrzeb obywateli, wprowadzano dni bezmięsne w gastronomii i handlu. I by osłodzić życie, rzucano na święta cytryny, a informacje o zbliżaniu się wiozących je statków podawane były w prasie. Lansowano margarynę, bo „sytuacja w maśle jest trudna”, wykazując, że szczury nią karmione żyją dłużej niż te, którym podawano masło. Ale mimo to w grudniu 1970 r. pojawiły się żądania: chcemy masła, nie margaryny!
Mięso było czynnikiem stabilizującym lub destabilizującym system. Kto wie, gdyby potrafiono z kilograma mięsa robić, jak teraz, dwa kilogramy wędliny, może PRL miałby szansę na dłuższe trwanie. Ale socjalistyczna technologia była zacofana.