Trzeci tom Dzienników Iwaszkiewicza - pisze Krzysztof Masłoń

Zgorzkniały i pogubiony. Taki obraz Jarosława Iwaszkiewicza wyłania się z trzeciego, ostatniego już tomu jego „Dzienników”

Publikacja: 20.01.2012 22:13

Nic nic nie znaczy

Nic nic nie znaczy

Foto: Archiwum

Tekst ukazał się w

tygodniku Uważam Rze

16 stycznia 2012

1 grudnia 1971 r. Jarosław Iwaszkiewicz otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego, a sześć dni później uczestniczył w otwarciu VI Zjazdu PZPR. W dzienniku, którego trzeci i ostatni tom ujrzał właśnie światło dzienne, podsumował obie imprezy jako „wspaniałe i imponujące".

Nie pisał tego jakiś partyjny wyrobnik słowa, lecz subtelny poeta i wyrafinowany eseista, meloman i esteta, Europejczyk, dyplomata, a przy tym – niezależnie od aktualnej kondycji materialnej – pan z panów, który wprawdzie wdepnął w mieszczaństwo, ale jakby przez pomyłkę czy dla żartu. Czytam teraz jego „Dzienniki" od początku do końca i kolejny, jeszcze jeden raz, zadając sobie to samo pytanie: jak to było możliwe?

Jak człowiek, który ze łzami szczęścia przyjął wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową, który rozumiał i krajowe, i międzynarodowe implikacje tego faktu („Z tego poniżenia, w jakim trzymali nas Ruscy, Niemcy, z tych szyderstw, w jakich nas trzymali Żydzi amerykańscy, nagle ten splendor..."), mógł po roku, przyjęty przez Gierka, przyrównać go do papieża („Wczoraj audiencja u E.G. trwała całe trzy kwadranse. Ale tak samo jak w kwadransowej audiencji u papieża uderzył mnie fakt, jak bardzo zwyczajni są ludzie, którym Bóg »powierzył honor Polaków«"). A cóż wybranie przez czerwonych takiego czy innego genseka miało wspólnego z honorem, a tym bardziej z Bogiem?

W kącie schowana przyjaźń

Czesław Miłosz pisał o nim z ironią:

Z barwnych kamieni składał gospodarstwo
Publicznym sprawom obcy Iwaszkiewicz,
Mówca późniejszy, tudzież obywatel

Pod naciskami twardej konieczności. Czy naprawdę wieloletni prezes Związku Literatów Polskich obcy był publicznym sprawom? W każdym razie z rezerwą przyjąć wypada wyjaśnienie Andrzeja Gronczewskiego ze wstępu do trzeciego tomu „Dzienników" Iwaszkiewicza: „Polityka nie była żywiołem macierzystym autora »Sławy i chwały«. Wciąż od niej uciekał, stronił, szukał jakby »trzeciego miejsca«. Chciał być swoiście neutralny. Gubił się w świecie nowych inicjatyw społecznych. Nie umiał odnaleźć swego miejsca pośród coraz to bardziej śmiałych, dalekosiężnych działań opozycji demokratycznej. Sądził, że wystarczy, gdy pomniejsza się straty, jakie groziły kulturze polskiej. Gdy ocala się instrumenty, nieodzowne do jej rozwoju. Gdy broni się konkretnych ludzi, by nie zostali zdławieni przez świat groźny, surowy, nieludzki w swoich koszmarach".

Opozycja demokratyczna to byli jego, często jeszcze przedwojenni, dawni przyjaciele. Tym bardziej bolały ich słowa i posunięcia, odbierane przez niego osobiście. Tak jakby Słonimski grał na nosie Gomułce na złość Iwaszkiewiczowi właśnie (w czym, nawiasem mówiąc, była krzta prawdy, gdyż rywalizacja obu skamandrytów przybierała niekiedy nieomal groteskowe formy). Ale dla „Tolka" zachował jednak jakąś przyjacielską strunę dawnych uczuć: „Antoni głupi, ale zawsze jednakowy, wierny sobie, pozornie szlachetny – za to go można cenić. Złości mnie potwornie, ale mam do niego stary szacunek i jakąś tam, gdzieś w kącie schowaną przyjaźń. Przykro mi, że nie podaje mi ręki".

Gorzej z innymi kolegami po piórze: tym „obrzydliwym" Stryjkowskim, „głupim" Hertzem, „idiotą" Parandowskim, „samym fałszem" Andrzejewskim, „świnią" Przybosiem, „śmieciem" Sandauerem etc. A powstanie Komitetu Obrony Robotników skwitował następująco: „Tak jakby polski robotnik (wspaniały i rozumiejący) nie miał dać sobie rady i potrzebował opieki starego durnia i pijanicy Andrzejewskiego i jeszcze podobnych facetów. I znowu Zachód będzie twierdził, że to jedyna Polska ten zapijaczony pederasta [Andrzejewski], Karol Modzelewski, Żyd rosyjski niemający w sobie ani kropli krwi polskiej w żyłach i tym podobne chaziajstwo. A Polska – i to Polska robotników i chłopów – jest naprawdę wolna, ale nie tam, gdzie się tym idiotom wydaje.

W dalszym ciągu nikt nic nie rozumie. Mnie się też już w głowie mąci".No, tego ostatniego możemy być – sadząc po treści owego zapisu – prawie pewni. Był koniec roku 1976, pisarzowi pozostało jeszcze niewiele ponad trzy lata życia.

Oznaka potwornej pychy

Trzeci tom „Dzienników" obejmuje lata 1964–1980 i z czytelniczego punktu widzenia jest najciekawszy. Diarysta rezygnuje w nim, na przykład, ze sporządzanych przy okazji licznych podróży rozwlekłych opisów przyrody, które pisarz mógł bez problemu umieścić w swoich książkach. Jego język staje się prostszy, a mówi nim o rzeczach najważniejszych, często bolesnych, skrywanych, intymnych. Ale, co ma w zwyczaju, zaciemnia sprawę, kokieteryjnie nie przydając swoim zapiskom większych wartości. 14 stycznia 1973 r. powiada o swoim dzienniku: „Chyba nie ma on żadnej wagi ani literackiej, ani biograficznej. W tak nieinteresującej biografii jak moja (sic! – przyp. K.M.) nie może on mieć żadnego znaczenia: nie jest odbiciem żadnych wahań ani zmagań. Nie jest także tańcem przed lustrem, jak to jest u Gide'a i u Greene'a. Zadziwiające jest to, jak wielkie znaczenie ci autorzy przywiązują do własnego istnienia i do własnego słowa. A tymczasem od tego słowa nic nie zależy. Bezsilność Greene'a wobec historii, zupełne desinteressement tym, co się dzieje (no, niezupełne, wie, co to jest linia Maginota i mówi, że wojsku niemieckiemu wszędzie w Europie towarzyszy nuda! – ładna nuda!) i ciągłe babranie się w swojej duszy, kolejne tracenie i odzyskiwanie wiary – a co mnie to do cholery obchodzi? Niech sobie wierzy albo nie wierzy, chędoży tych swoich chłopców – co zresztą Rogoziński starannie z polskiego przekładu usunął, a cenzura zapewne mu pomogła – jakoś nie mogę się tym przejąć. Mimo wszystko książka jest ładna, tylko gadatliwa. Tyle tylko, że kompletnie mnie rozczarowuje do pisania, do prowadzenia dzienników. Jeszcze raz wydaje mi się oznaką potwornej pychy, przywiązywanie tak wielkiej wagi do swoich myśli, uczuć i słów, aby je ocalać dla potomności w formie dziennika. Po co ja robię to samo?".

No właśnie: po co? Może żeby dla siebie samego, choć na ułamek sekundy, zatrzymać zachwyt nad urodą świata, miłość do miejsc, zwierząt i ludzi (w tej kolejności – przyp. K.M.), miłosne zauroczenia: zarówno noce pachnące Tadziem, jak i marzenia o Danielu czy przewrotny żal, że przed laty – z Karolem – do niczego nie doszło...

Jak prawie każdy artysta jest Iwaszkiewicz w swych „Dziennikach" próżny i megalomański. Ma żal do wszystkich, z najbliższymi na czele, że nie doceniają jego wysiłków i nie zachwycają się należycie jego twórczością. Z dumą odnotowuje drugorzędne nawet recenzje pochwalne, podobnie jak krytyki – naturalnie, zawsze niesprawiedliwe. Trzeba zresztą przyznać, że jak na pisarza tej rangi niekiedy dostaje po głowie... łomem, choćby od Stefana Kisielewskiego, który w 1975 r. dworował sobie w „Tygodniku Powszechnym": „... jak tu pisać o tym Rzymie? Ostatnio robi to w »Kulturze« Jarosław Iwaszkiewicz. Gdy czytam te jego »Podróże do Włoch«, to krew mnie zalewa i wściekłość mroczy mózg na ten ekstrakt pretensjonalności, minoderii i autoreklamy. Znany ten autor używa Rzymu wyłącznie jako tła dla siebie samego, słowa »ja«, »mną«, »we mnie«, »o mnie« powtarzają się w nieskończoność, a opisy rzymskich sklepów i kościołów są pretekstem do opowiadania mało istotnych szczegółów z własnego żywota. Ten człowiek uważa się już za narodową relikwię, cóż to za dziwne uproszczenia lęgną się w głowach naszych bliźnich! Już to Skamandryle nigdy skromne nie były, ale dzisiaj, na starość, biją wszelkie rekordy. Odradzam, przestrzegam, wszakże błogosławieni cisi i pokornego serca. Kisiel".

Okropny felieton, bez dwóch zdań, ale czy całkiem niezasłużony?

Dziecię Europy,  tylko jakiej?

Bo też i te podróże panajarosławowe różne miały powody i podteksty. W kwietniu 1964 r., w sycylijskiej Taorminie, przyznaje się: „Nie wyjechałem z Warszawy – uciekłem. Muszę uznać moją politykę za przegraną, chociaż robiłem ją z głęboką wiarą, że tak będzie lepiej. Trzydziestu czterech poważnych ludzi wymierzyło mi głęboki cios, taki, z którego się nie podniosę, może nawet w historii". Czyżby była to chwila jasnowidzenia po „Liście 34"? Raczej atak paniki, raczej depresja. Jeszcze silniejsza nadejdzie cztery lata później. 4 lutego 1968 r. w Stawisku zapisze: „Wszystko jest takie okropne. Właściwie mówiąc, przed tygodniem pojechałem do Warszawy, aby odkręcić kurki gazowe (...) Teraz przyszła ta historia z »Dziadami« (...) To mnie męczy śmiertelnie, mam tego dosyć, a wciąż muszę być twardy i mężny, i nieść już nie krzyż, a ten uwierający kamyczek w trzewikach".

Ale przecież miał możliwości pozbycia się tego kłopotliwego kamyka, przynajmniej na trochę, i już po 14 dniach konstatuje: „Z całego tego pobytu w Rzymie, tak okropnego ze względu na niedobrą pogodę i bardzo złe rzeczy, które się dzieją w kraju, pozostaje mi w oczach i w sercu dzisiejsze spotkanie z psem". Ten psi wtręt nie jest, bynajmniej, odosobniony, a historia miłości pisarza do małego Tropka należy w „Dziennikach" do najbardziej wzruszających.

Nie tylko na okoliczność podróży zdarzało się Iwaszkiewiczowi snuć refleksje historiograficzne. W lutym 1965 r. w Stawisku zauważy: „wszędzie natykam się na Kresy", a dwa miesiące później zwierzy się ze „strasznego uczucia żalu i miłości do tego kraju" (do Polski, oczywiście – przyp. K.M.). Ale w 1969 r., jakby mimochodem, zwróci uwagę, że do Palermo przywiązany jest tak samo jak do Sandomierza. Kiedy indziej wyrzuci sobie, że bywał tak obojętny dla tak bliskiego sobie Rzymu. W kwietniu 1974 r. dojdzie znów do wniosku, że „nie Ukraina i nie Italia (ci Włosi to jednak podławy naród) jest dla mnie krajem nr 2, ale Francja".

W kontekście podróży Jarosława Iwaszkiewicza zastanawiające jest, że nie wybrał się nigdy (choć przemyśliwał o tym) do Grecji. Ale jego Europa w ogóle była nieco inna, jakże zresztą ciekawa, wychylona na wschód i obejmująca – jak pisał w 1975 r. w „Twórczości" – Lublin, Moskwę, Kijów, Paryż, Genewę i Rzym: „To jest moje życie, ja to wszystko kocham, to jest moje dziedzictwo, to jest nasze europejskie dziedzictwo". Tym większym wstrząsem musiały być dla niego na stare lata „hordy teenagersów na ulicach Florencji". Co się z tej Florencji zrobiło? – pytał i stwierdzał, że „Europa musi być odpowiedzialna, musi wzbudzić w sobie poczucie odpowiedzialności". Był tego pewien, jak również, że tego nie doczeka. Nie doczekałby się tym bardziej, gdyby żył jeszcze dłużej. Coraz bardziej bowiem rozmijał się ze światem, ale i wciąż tego świata był łakomy.

O Santa Polonia!

Maniakalnie pożerał książki, ale nie znajdował w nich niczego choć trochę wybijającego się ponad przeciętność. Jednocześnie miał świadomość własnych dokonań, wartości swych późnych wierszy, ale i prozy, także tej będącej echem podróży – i do Włoch, ale i do Polski (tak właśnie, nie „po Polsce", ale „do Polski"). Denerwowało go hałaśliwe nagłaśnianie marności, coraz więcej rzeczy i zjawisk zdawało mu się rosyjską „sujetą", zwykłym mydleniem oczu. Nie podobali mu się w prozie faworyci Henryka Berezy – Donat Kisch czy Marek Słyk, ale z satysfakcją podkreślał, że to on wybronił „Konopielkę" Edwarda Redlińskiego, która dzięki niemu swój pierwodruk miała w „Twórczości". Skreślał Wojaczka – „coś przerażającego – i to wszystko, co narasta na wiersze tego gałgana, któremu nikt dobrze nie dał w mordę i nie ocalił przez to od samobójstwa, od megalomanii i od strasznej, prowincjonalnej zapaści. Właściwie zawsze, kiedy mam do czynienia z takimi typami, myślę, że są źle wychowani. Stąd w każdym wierszu: »srać«, »krocze«, »sperma« itp.".

Budzi sprzeciw ta radykalna, choć niepozbawiona cząstkowych racji, krytyka, za to jakże wzrusza inna opinia o innym autorze młodego pokolenia: „Skończyłem (...) »Całą jaskrawość« Stachury. Coś tak czystego, prostego, pięknego dawno nie czytałem. Podobno strasznie pije, tak mi jego szkoda, to takie zacne, choć dziwne chłopisko. Santa Polonia, żeby go jakoś uzdrowić, jakoś odgrodzić od tego świata, który jest dla niego za trudny. Taki wielki talent i taka bardzo prosta i dobra dusza".

Pogardzał otaczającymi go „działaczami" literackimi, z humorem stwierdzając, że wysłuchanie takiej np. dyskusji literackiej z Janem Zygmuntem Jakubowskim i Jerzym Putramentem może przyprawić o ciężką chorobę, a przecież w podobnych dyskusjach brał udział. I co z tego, że w 1969 r. cieszył się, że ze względu na chorobę nie weźmie udziału w zjeździe ZLP w Bydgoszczy: „To już mnie zupełnie nie interesuje, Związek jest splajtowany, a to, o czym się mówi przedtem i o czym potem będzie się mówiło, to przecież nie jest literatura. Jakaż to literatura bez Miłosza, Gombrowicza, Andrzejewskiego, Mrożka i tylu innych. Kojan (prawdopodobnie chodziło o Safjana – przyp. K.M.), Krasiński, Pytlakowski – to nie literatura. Bryll na pociechę to trochę za mało – i Stachura". I puenta z gatunku niemożliwych: „A ja już oczywiście także niepotrzebny, tak jak niepotrzebny w domu, rozmowy o mnie beze mnie jako o staruszku. Taka okropna pustka naokoło mnie, a co gorsze – we mnie też". Przepełnione są te zdania jednym jedynym pragnieniem: by ktoś im zaprzeczył. No, i żeby pochwalił to, co akurat spłynęło z jego pióra, choćby i była to całkiem nieudana sztuka, jak „Kosmogonia" z 1967 r., o której pierwsza wzmianka w „Dziennikach" wyróżnia się szczerością: „... przegłupie sztuczydło – ale może zagrają i będzie forsa", ale wkrótce okazuje się, że sztuka „robi potężne wrażenie" i „posiada tak wiele treści i to głęboko m o i c h  treści".

Najdotkliwsza jest nieodwołalność

Tak jak we wszystkich chyba nieocenzurowanych dziennikach nie warto się przejmować ocenami osób, zwłaszcza ze środowiska literackiego. Autorowi zdarza się zmienić zdanie o „iksie" czy „igreku" w zależności od rozwoju wydarzeń, od informacji czy plotki, czasem od dobrego lub złego humoru. Taka np. Irena Szymańska najpierw określana jest jako ktoś życzliwy, następnie zaskakuje pisarza wysoką oceną jego osoby oraz twórczości, by w końcu okazać się „jedną z najszkodliwszych osób w naszej kulturze", pewnie dlatego, że nie przywitała się z nim na pogrzebie Słonimskiego i, jak niosła wieść, poznała „nowego boga, w osobie Konwickiego".

Z politykami to już Iwaszkiewicz bywał zupełnie na bakier. Na aparatczyku, którym był Wincenty Kraśko, wieszał psy, by po jego śmierci orzec, że „to wielka strata dla nas". W 1964 r., gdy Andrzejewski namawiał go, by na zjeździe literatów w Lublinie wygłosił „wolnościowe" przemówienie, zastanawiał się, o co to może chodzić, jako że – jak mu się zdawało – wewnątrzzwiązkowa opozycja stawia na... Moczara. Fascynacja Iwaszkiewicza Gierkiem to temat na odrębną powieść. Bardzo przeżył pisarz uwagę I sekretarza KC PZPR, gdy Iwaszkiewicz w dniu jego urodzin gorliwie mu się usprawiedliwił, że ze względu na badania lekarskie spóźni się na konferencję partyjną. Gierek odrzekł: „Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym, może byśmy inaczej ułożyli godziny posiedzeń". Tu Iwaszkiewicz popadł w rozpacz, gdyż „wszyscy się zaśmiali i na tym się skończyło, a mnie jakby ktoś w twarz dał, oczywista drwina. »Co on sobie myśli, to konferencja partyjna, a on uprzedza, że się spóźni, w głowie mu się przekręciło. Partia – i on!«. Było mi bardzo przykro – i otworzyła się nagle między nami, między mną a Gierkiem, głęboka przepaść".  Czytam i nie rozumiem.

Iwaszkiewiczowskie dzienniki potwierdzają za to jedno: że nikt jak ich autor nie potrafił tak celnie, tak prawdziwie i tak przejmująco mówić o śmierci. Eschatologiczna perspektywa obecna w tych zapiskach niemal przez cały czas narasta – oczywiście – wraz z upływem lat. Ale już grubo wcześniej pojawiają się tu tak zwane pytania zasadnicze: „Czy zmarnowałem moje życie?" i smutne potwierdzenia dojmującej samotności: „... tak mi niewygodnie jest żyć! Ciemno i głucho, psy śpią – cały przeszły tydzień jakieś obchody i przyjęcia, nie takie życie mi się należy: to najgorsze uczucie. Innym zawsze mówię, że przyczyn takich rzeczy trzeba szukać w sobie – ale sobie trudno to powiedzieć, chociaż to chyba jest prawda" (Stawisko, 5 listopada 1967 r.).

Tak naprawdę najczarniejszą rozpacz przynosi dopiero śmierć żony: „Hania jest umierająca. Cały świat, cały gąszcz spraw i zagadnień, cały zaplątany gmatwaniem staje się bez sensu i bez znaczenia. Bardziej bez sensu, niż gdybym to ja sam umierał. Wszystko staje się niczym i po prostu nie rozumie się, jak mogło być czymś. A jeszcze się irytuję, jeszcze się złoszczę, jeszcze nie mogę wyrwać się znaczeniom. A przecież to nic nie znaczy, nic nic nie znaczy".

Czterdzieści dni przed śmiercią, w Paryżu, napisał: „Najdotkliwsza jest właśnie ta nieodwołalność, to zakończenie wszystkiego. (...) Teraz nie cierpi, ale to słaba pociecha, bo teraz jej nie ma. Chce się po prostu wszystko wyliczyć jej, wszystko opowiedzieć, ale ona już tak dawno niczym się nie interesowała, że nawet mi trudno sobie wyobrazić, jak to było dawniej. W tym samym Paryżu pięćdziesiąt, trzydzieści lat temu, jak bardzo rozumieliśmy się. Nawet dużo nie gadaliśmy, nie zwierzali się sobie, ale tak jakoś razem istnieli, razem reagowali na wszystko. I ten cudowny Karol, i ten wspaniały Leszek [Jan Lechoń]. Przecież wiem, że wszyscy umarli. Ta fotografia, którą Grażyna (Grażyna Martenko-Obrąpalska – przyp. K.M.) znalazła między moimi listami, tak mnie strasznie rozczula. To tylko dziesięć lat temu, a byliśmy wszyscy (i pieski) tacy szczęśliwi. Tylko że kiedy się jest szczęśliwym, nigdy się nie wie o tym".

Tekst ukazał się w

tygodniku Uważam Rze

Pozostało 100% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski