W dalszym ciągu nikt nic nie rozumie. Mnie się też już w głowie mąci".No, tego ostatniego możemy być – sadząc po treści owego zapisu – prawie pewni. Był koniec roku 1976, pisarzowi pozostało jeszcze niewiele ponad trzy lata życia.
Oznaka potwornej pychy
Trzeci tom „Dzienników" obejmuje lata 1964–1980 i z czytelniczego punktu widzenia jest najciekawszy. Diarysta rezygnuje w nim, na przykład, ze sporządzanych przy okazji licznych podróży rozwlekłych opisów przyrody, które pisarz mógł bez problemu umieścić w swoich książkach. Jego język staje się prostszy, a mówi nim o rzeczach najważniejszych, często bolesnych, skrywanych, intymnych. Ale, co ma w zwyczaju, zaciemnia sprawę, kokieteryjnie nie przydając swoim zapiskom większych wartości. 14 stycznia 1973 r. powiada o swoim dzienniku: „Chyba nie ma on żadnej wagi ani literackiej, ani biograficznej. W tak nieinteresującej biografii jak moja (sic! – przyp. K.M.) nie może on mieć żadnego znaczenia: nie jest odbiciem żadnych wahań ani zmagań. Nie jest także tańcem przed lustrem, jak to jest u Gide'a i u Greene'a. Zadziwiające jest to, jak wielkie znaczenie ci autorzy przywiązują do własnego istnienia i do własnego słowa. A tymczasem od tego słowa nic nie zależy. Bezsilność Greene'a wobec historii, zupełne desinteressement tym, co się dzieje (no, niezupełne, wie, co to jest linia Maginota i mówi, że wojsku niemieckiemu wszędzie w Europie towarzyszy nuda! – ładna nuda!) i ciągłe babranie się w swojej duszy, kolejne tracenie i odzyskiwanie wiary – a co mnie to do cholery obchodzi? Niech sobie wierzy albo nie wierzy, chędoży tych swoich chłopców – co zresztą Rogoziński starannie z polskiego przekładu usunął, a cenzura zapewne mu pomogła – jakoś nie mogę się tym przejąć. Mimo wszystko książka jest ładna, tylko gadatliwa. Tyle tylko, że kompletnie mnie rozczarowuje do pisania, do prowadzenia dzienników. Jeszcze raz wydaje mi się oznaką potwornej pychy, przywiązywanie tak wielkiej wagi do swoich myśli, uczuć i słów, aby je ocalać dla potomności w formie dziennika. Po co ja robię to samo?".
No właśnie: po co? Może żeby dla siebie samego, choć na ułamek sekundy, zatrzymać zachwyt nad urodą świata, miłość do miejsc, zwierząt i ludzi (w tej kolejności – przyp. K.M.), miłosne zauroczenia: zarówno noce pachnące Tadziem, jak i marzenia o Danielu czy przewrotny żal, że przed laty – z Karolem – do niczego nie doszło...
Jak prawie każdy artysta jest Iwaszkiewicz w swych „Dziennikach" próżny i megalomański. Ma żal do wszystkich, z najbliższymi na czele, że nie doceniają jego wysiłków i nie zachwycają się należycie jego twórczością. Z dumą odnotowuje drugorzędne nawet recenzje pochwalne, podobnie jak krytyki – naturalnie, zawsze niesprawiedliwe. Trzeba zresztą przyznać, że jak na pisarza tej rangi niekiedy dostaje po głowie... łomem, choćby od Stefana Kisielewskiego, który w 1975 r. dworował sobie w „Tygodniku Powszechnym": „... jak tu pisać o tym Rzymie? Ostatnio robi to w »Kulturze« Jarosław Iwaszkiewicz. Gdy czytam te jego »Podróże do Włoch«, to krew mnie zalewa i wściekłość mroczy mózg na ten ekstrakt pretensjonalności, minoderii i autoreklamy. Znany ten autor używa Rzymu wyłącznie jako tła dla siebie samego, słowa »ja«, »mną«, »we mnie«, »o mnie« powtarzają się w nieskończoność, a opisy rzymskich sklepów i kościołów są pretekstem do opowiadania mało istotnych szczegółów z własnego żywota. Ten człowiek uważa się już za narodową relikwię, cóż to za dziwne uproszczenia lęgną się w głowach naszych bliźnich! Już to Skamandryle nigdy skromne nie były, ale dzisiaj, na starość, biją wszelkie rekordy. Odradzam, przestrzegam, wszakże błogosławieni cisi i pokornego serca. Kisiel".
Okropny felieton, bez dwóch zdań, ale czy całkiem niezasłużony?
Dziecię Europy, tylko jakiej?
Bo też i te podróże panajarosławowe różne miały powody i podteksty. W kwietniu 1964 r., w sycylijskiej Taorminie, przyznaje się: „Nie wyjechałem z Warszawy – uciekłem. Muszę uznać moją politykę za przegraną, chociaż robiłem ją z głęboką wiarą, że tak będzie lepiej. Trzydziestu czterech poważnych ludzi wymierzyło mi głęboki cios, taki, z którego się nie podniosę, może nawet w historii". Czyżby była to chwila jasnowidzenia po „Liście 34"? Raczej atak paniki, raczej depresja. Jeszcze silniejsza nadejdzie cztery lata później. 4 lutego 1968 r. w Stawisku zapisze: „Wszystko jest takie okropne. Właściwie mówiąc, przed tygodniem pojechałem do Warszawy, aby odkręcić kurki gazowe (...) Teraz przyszła ta historia z »Dziadami« (...) To mnie męczy śmiertelnie, mam tego dosyć, a wciąż muszę być twardy i mężny, i nieść już nie krzyż, a ten uwierający kamyczek w trzewikach".