Gdybym miała określić, czym się różni nowy tomik Tkaczyszyna-Dyckiego od poprzednich, powiedziałabym, że jest to w większym stopniu książka o wygnaniu.
Owszem, znajdziemy też w „Imieniu i znamieniu" tematy zawsze obsesyjnie drążone w tej poezji: chorobę psychiczną i umieranie matki; mroczną sferę erotyki, w której przenikają się doświadczenia hetero i homoseksualne; śmierć najbliższych przyjaciół i medytację o zmarłych przywoływanych tylko z nazwiska; tułaczkę bohatera, tożsamego z autorem Dycia, który wyznawał kiedyś: „jesień już Panie a ja nie mam domu".
Wszystkie te wątki pojawiają się w najnowszym zbiorze, jednak zmieniają się ich proporcje, a na plan pierwszy wysuwa się właśnie ów dom, którego brakuje, ale który kiedyś przecież istniał – dom rozumiany dosłownie, położony w rodzinnej wsi poety na Lubaczowszczyźnie oraz dom, którym w dzieciństwie była dla niego kresowa, polsko-ukraińska gwara: język chachłacki.