Już się wydawało, że termin przydatności Sławomira Shuty'ego jako pisarza minął. Że historia krakowskiego Nikifora jest już skończona, tak jak epoka wczesnego kapitalizmu, którego był niezłomnym krytykiem. Że trafił na przemiał dobrze zapowiadających się autorów, którzy pojawili się na fali zainteresowania Dorotą Masłowską i młodą literaturą. Ale nie. Nie złamała go kolekcja miażdżących recenzji ostatniego tomu opowiadań „Ruchy" ani rozwód z wpływowym warszawskim wydawnictwem W.A.B. Wziął głęboki oddech, wytrzymał ciosy i wrócił na ring. I to przed swoją publicznością, czyli w barwach krakowskiego Ha!artu, gdzie zaczynał przygodę z literaturą.
Zawsze najlepiej czuł się w krótkiej formie – w paru-, parunastostronicowych opowiadaniach. „Baton III. Taltosz" to zatem nowelka o pisarzu poszukującym natchnienia. Książka mu nie idzie, stypendium dostał ktoś inny, a na dodatek partnerka oznajmia mu, że jest w trzecim miesiącu ciąży. Zagubiony bohater (grany przez samego Shuty'ego) desperacko zastanawia się, czy jego dziewczyna aby „nie przytyła i bierze mnie teraz na litość".
Shuty lepi swą historię z fotograficznych autoportretów, zdjęć, wycinków gazet, tekstów w dymkach pisanych na maszynie, fragmentów reklam... Całość robi wrażenie czegoś na pograniczu punkowego zinu, performance'u, parodii gatunku photostory i komiksu rysowanego w szkolnym zeszycie. Jest przaśnie i topornie, jakby na przekór czasom, w których ma być ładnie i estetycznie.
Autor „Zwału" bywał nieznośnie dosłowny, kiedy brał się za rozliczanie korporacyjnych praktyk w lokalnych warunkach. Boleśnie przekonał się na własnej skórze, że realizm to poetyka zarezerwowana dla nielicznych, nawet realizm małej kapitalistycznej stabilizacji. Ale bywał niewiarygodnie śmieszny, celny i ciekawy, kiedy wprowadzał elementy odrealnienia, czarnej baśni, językowej gry. I taki jest właśnie „Baton III. Taltosz". Pisarz szuka ucieczki przed dręczącym go wydawcą i dopadającą go rodzicielską odpowiedzialnością w „świętym zielu". To prowadzi go do spotkania z tytułowym szamanem i samym sobą. Dostajemy parodię psychologii głębi, narkotycznych wizji i powieści inicjacyjnej.
Niestety, Shuty niczym Andrzej Gołota przywiązuje się do swoich słabości: nieważne, o czym pisze, ma być na luzie i efektownie – sens przyjdzie sam. Tym razem pragnie ośmieszyć współczesny model przykładnego ojca, kariery zawodowej, przypomnieć, że nie wszyscy załapali się na dobrodziejstwa systemu... Ale głębia podejścia do każdego z tych problemów przypomina żarty opowiadane w gimnazjum. Na dodatek mało świeże, bo ile razy można oglądać i czytać, że jeśli człowiek się upali, to jest senny. A gdy ma ochotę kupić działkę, żonę naciągnie. „Skończyłem się, zanim się zacząłem. Nie zacząłem się wcale, a zatem nie mam końca" – autoironicznie podsumowuje Shuty swoje pisarskie ambicje. Dla czytelnika niewielkie to pocieszenie.