Armia Czerwona wkroczyła do Prus Wschodnich, czyli do Niemiec, i zaczęła się krwawo mścić za to, co SS robiło na terytorium ZSRR. Hans von Lehndorff to potomek arystokratycznego rodu, lekarz z powołania, do tego uważający Prusy Wschodnie za swoją najbliższą ojczyznę. „Zanim przez te ziemie przetoczyła się wojenna nawałnica, moje ojczyste Prusy Wschodnie raz jeszcze ukazały się w całym swym zagadkowym przepychu" – zaczyna relację autor, dodajmy – a jest to informacja dla jego osobowości najważniejsza – gorliwy chrześcijanin, ewangelik na co dzień obcujący z Biblią, szukający w Słowie Bożym odpowiedzi na dokonującą się wokół zagładę Prus.

Hans von Lehndorff to również – jak czytamy w posłowiu – członek tzw. Kościoła Wyznającego, czyli odłamu luteranizmu, który nie zaakceptował rasistowskiej polityki III Rzeszy. To z niego m.in. wywodzili się członkowie spisku przeciw Hitlerowi, który zaowocował nieudanym zamachem z 1944 r., w tym męczennik Kościoła ewangelicko-augsburskiego, zamordowany w więzieniu pastor Dietrich Bonhoeffer, autor słynnego „Naśladowania". Kuzyn autora, Heinrich von Lehndorff, związany blisko z zamachowcami, został stracony 4 września 1944 r.

Najpierw pojawiają się pędzone ze Wschodu bezpańskie stada bydła, potem pierwsi niemieccy uciekinierzy, mija kilka miesięcy i nadchodzi Armia Czerwona, która po ciężkich walkach zdobywa Königsberg (Królewiec) i zaczyna grabież, mordy i gwałty. Opis zezwierzęconych zachowań znajdziemy na wielu stronach książki: Lehndorff pełni wówczas funkcję chirurga w miejscowym szpitalu. Pisze o gwałconych kobietach: „Jeśli to, co oznacza życie, stoi pod znakiem śmierci, to triumf szatana osiąga apogeum". W ogniu, śmierci, pod gruzami płonącego miasta Lehndorff dostrzega karzącą rękę Opatrzności, która w ten sposób realizuje swój plan wobec niemieckiego narodu. Apokalipsa hic et nunc. Opisy pobytu w obozie urządzonym w mieście dla Niemców, gdzie panuje głód, szerzy się czerwonka i ludzie masowo umierają, nasuwają nam interpretację szatańską tych stronic – bo przecież pamiętamy o tym, jak z „podludźmi" postępowali wcześniej Niemcy. Wyzbywszy się brudnych myśli o „słusznej zemście" dokonywanej na mieszkańcach Königsberga przez krasnoarmiejców, wypada zauważyć, że pandemonium, jakie przeżywają niemieccy cywile, jest także związane z losami Polaków. Pełno ich na stronach dziennika, a kiedy autor jest zagrożony aresztowaniem przez NKWD, postanawia uciec ze zrujnowanego miasta do części Prus zajętej przez Polaków. Najpierw przebywa w majątku swej rodziny w Januszewie, gdzie „gospodarują" Rosjanie. W okolicznych wsiach są już Polacy. Lehndorff jako lekarz obchodzi pobliskie wsie, odprawia ewangelickie nabożeństwa, co sprowadza nań zainteresowanie naszych orłów z „polskiego Gestapo, zwanego tu UB". Zostaje aresztowany, ale stosunkowo łatwo ucieka z więzienia w Ostródzie. Ostatni etap lekarskiej działalności Hans von Lehndorff odbywa w Suszu (Rosenberg). Wtedy jego relacja staje się bardziej otwarta na otaczających go ludzi. Poznaje wielu Polaków wypędzonych z Kresów – jak notuje, ludzi wykorzenionych, których leczy, rozmawia z nimi, w miasteczku zaczyna być otaczany szacunkiem i przyjaźnią, jest zapraszany na brydża przez z wolna formującą się małomiasteczkową elitę. I któregoś dnia wyznaje: „Często jestem głęboko zawstydzony, z jaką gotowością w reakcji na ludzkie słowo odrzucają uzasadnione pragnienie zemsty, zaś to, co wyrządziliśmy im za pośrednictwem Hitlera, postrzegają jako rodzaj zbłądzenia, niemającego nic wspólnego z niemieckim charakterem. I właśnie z tymi, którzy najwięcej ucierpieli i najwięcej stracili, najłatwiej rozmawia się o tych sprawach".

„Dziennik z Prus Wschodnich" to precyzyjna, trzymająca się realiów relacja ze świata, który właśnie ulega zagładzie. Zapiski chrześcijanina, lekarza, Niemca, który w Prusach Wschodnich pozostał do 1947 r., bo tak nakazywało mu sumienie. Wyjechał jednym z transportów. W Niemczech nadal był lekarzem, zmarł w 1987 r.