Autorzy nazwali swoją pracę: „STS. Tu wszystko się zaczęło". Wnikliwy czytelnik zapyta jednak: wszystko, to znaczy co? Polski teatr? Kabaret? Czy jeszcze coś więcej? Paweł Szlachetko i Janusz R. Kowalczyk skłaniają się ku temu ostatniemu pytaniu. Pragną pokazać STS poprzez barwne wspomnienia, ale przypisują mu większą, nie tylko teatralną rolę.
Pierwsza premiera Studenckiego Teatru Satyryków odbyła się 60 lat temu, w początkach maja 1954 roku. Działał 21 lat, w marcu 1975 roku władze PRL, nie potrafiąc uciszyć niepokornego zespołu, zamknęły jego siedzibę na czas remontu. Miał trwać rok, ciągnął się 11 lat. Gdy się zakończył, ludzie STS dawno się rozproszyli, odnowiony budynek otrzymała Warszawska Opera Kameralna.
Zaczynał jako zespół prawdziwie studencki, nad którym w pierwszomajowym czynie opiekę roztoczył Jerzy Jurandot z ludźmi Teatru Syrena. Oni podsunęli teksty do premiery, następna była już całkowicie dziełem własnym. A STS, którzy stworzyli ludzie z rewolucyjnym zacięciem, stał się jednym z katalizatorów październikowych przemian 1956 roku.
Od początku był bezkompromisowy. A potem także modny i sławny. I było mu jeszcze trudniej. Ludzie STS wierzyli w socjalizm, ale ten w żaden sposób nie dawał się naprawić. Oni sami zaś dorośleli, zakładali rodziny, kusiła ich gomułkowska mała stabilizacja. A jednak się nie dali.
Z dzisiejszego punktu widzenia można STS traktować jako enklawę funkcjonującą za przyzwoleniem władz, gdzie grupka artystów mogła mówić 200 widzom nieprawomyślne rzeczy. Aktorzy posługiwali się przy tym swoistym kodem: gdy wznosili oczy ku górze, wiadomo było, że chodzi o decydentów, spojrzenie w prawą kulisę oznaczało Zachód, w lewą – sowieckiego brata.