W pamięci naszych laptopów spoczywają tysiące nieostrych, zapomnianych, beztrosko pstrykanych zdjęć wakacyjnych, kultura selfie, czyli najczęściej niezgrabnych autoportretów, podbiła media społecznościowe, zawodowi fotoreporterzy prześcigają się w udziwnieniach lub drastyczności. W dostojnych zaułkach, na uliczkach starych miast prędzej spotkać można rozstawione sztalugi niż statyw.
Trudno się nawet temu dziwić, skoro w naszej cywilizacji obrazkowej te same motywy mielone są i międlone po tysiąckroć, służąc przede wszystkim szybkiej identyfikacji miejsca. Skoro Warszawa – to kolumna Zygmunta lub most Świętokrzyski. Skoro Londyn – to Big Ben. Skoro Kraków – to Rynek. I załatwione.
Że można inaczej, dowodzi Adam Bujak, fotografik utrwalający Kraków na kliszy i matrycy od ponad pół wieku, związany z nim i kojarzony, niczym nestor polskiej fotografii Jan Bułhak z Wilnem. Można zaryzykować opinię, że zmierzenie się dziś z motywami tak opatrzonymi, jak Wawel, Planty, kościół Mariacki czy łuk Wisły, wymaga nie mniejszej odwagi niż kilka godzin spędzonych w kamizelce kuloodpornej na drugiej linii frontu. Adam Bujak tę odwagę ma i dzięki niej odzyskuje dla nas na nowo opatrzone już, wydawałoby się, miejsca i wnętrza.
Dzięki wytrwałości i uważności – było nie było, cnotom kontemplacyjnym ?– ukazuje nam zakamarki, na które w biegu nie zdołalibyśmy zwrócić uwagi: sarmacki nos generała Kazimierza Pułaskiego na popiersiu w parku Jordana, witraż z Jamy Michalikowej, znaną (choć kto pamięta, że ocalałą z pożaru w bazylice Dominikanów?) pogodną płytę nagrobną Kallimacha dłuta Wita Stwosza – i wreszcie Herbertowe „światło na murze splendor nieba".