Trudno było o właściwszy moment by taka książka się ukazała. Andrzej Stasiuk, jeden z najważniejszych współczesnych polskich prozaików, pojechał zmierzyć się z poradzieckim molochem i wydał książkę w chwili gdy za miedzą na Ukrainie trwa wojna. Mogliśmy oczekiwać, że ze swoim głębokim spojrzeniem opowie nam coś więcej niż wszędzie wokół słyszymy w dobie legalnej rusofobii, usankcjonowanej sytuacją międzynarodową.
Taka książka jednak nie powstała. Stasiuk co prawda pisze o podróży do Irkucka, czy na kraniec dawnego sowieckiego imperium, gdzie już na horyzoncie majaczą Chiny, ale to nie te rozdziały stanowią o sile nowej powieści autora "Murów Hebronu". A jest to książka bardzo dobra, nie ustępująca jego największym dokonaniom, za które zdobywał nagrody i popularność.
Stasiuk zaczyna od tego, że grzebie we własnej pamięci i szuka śladów tytułowego wschodu w swoim dzieciństwie. To przede wszystkim obraz komuny z całym swym niepodrabialnym folklorem. Tandetne, prymitywne zabawki z Rosji, czy legitymacja partyjna wujka, nie mają w sobie atrakcyjności amerykańskich westernów.
Stasiuk w pełnych metafor akapitach, szuka wspomnień po chłopsko-robotniczych korzeniach, w których komuna weszła w nietypowy mariaż z ludową religijnością.