Rz: Podoba się panu polski teatr?
Janusz Głowacki:
Jest zawalony publicystyką. Ze swojej strony staram się pisać sztuki teatralne, o rzeczach osobistych, które stają się uniwersalne. Muszą być żywe charaktery. Jeżeli ktoś kuleje, mówi inaczej od kogoś, kto jest wspaniale zbudowany. No, ale to jest sztuka, która wymiera.
Jak się zostaje dramaturgiem znanym na świecie?
Pojechałem na premierę „Kopciucha” do Londynu, gdzie zastał mnie stan wojenny. Ponieważ „Kopciuch” odniósł sukces w Londynie, próbowałem go wystawić w Nowym Jorku. Poszło bardzo dobrze, zaproponowano więc mi pieniądze za następne sztuki. Wszystkie w Ameryce napisałem na zamówienie teatru. Zawsze miałem wolną ręką w wyborze tematów. Tak powstało „Polowanie na karaluchy” dla sceny w Woodstock i „Antygona w Nowym Jorku” dla Arena Stage w Waszyngtonie. Ponieważ jako świeży emigrant potrzebowałem pieniędzy, żeby mieć z czego żyć, siłą rzeczy zrobiłem się dramaturgiem.