Na emigracji każdy czuje się jak Gombrowicz, ale co z tego? Nikt nie pisze jak Gombrowicz. Większość pozostaje w »ohydnej mgławicy początku«, o której gdzieś wspomina. Ja po pewnym czasie próbowałem rekonstruować świat, który zostawiłem w Polsce, lepiłem go trochę z pamięci, trochę z miast, w których mieszkałem w Szwecji, Uppsali, Sztokholmu, Lundu, a trochę z gazetowych doniesień. Tak powstały opowiadania z tomu »Na lądach i morzach«, zabawne, że uznane przez krytykę za »diagnozę społeczną Polski po komunizmie«, a pisane przecież z dystansu, z pamięci i wyobraźni.
Oczywiście istnieje dylemat prozaika, który chciałby pisać niskorealistyczne teksty, przyziemne, o tym, co za oknem, ale wstaje rano, odsłania okno i widzi nie ten świat. Nie ten, w którym wyrósł i z którym nadal chciałby się kontaktować. Cóż mu pozostaje, jakieś łączenie światów, wysiłek pamięci, zlepki. Ale z takich połączeń niekiedy wynika coś interesującego, mam nadzieję. Pamiętam tekst Leonarda Neugera, emigranta i profesora na uniwersytecie w Sztokholmie, o »Trans-Atlantyku« Gombrowicza: spróbujcie państwo na to spojrzeć przez Atlantyk. Dystans to jednak cudowne narzędzie, zupełnie inna perspektywa. Jeśli już nie Atlantyk, to niech chociaż będzie Bałtyk, wschodnie jezioro, jak mówi się po szwedzku”.
Z tego niedalekiego dystansu Zbigniew Kruszyński zobaczył i opisał tyle, że starczyło na tegoroczną Nagrodę im. Andrzeja Kijowskiego. Mamy pewną satysfakcję, bo to u nas przed trzema miesiącami ukazał się obszerny wywiad z autorem „Schwedenkräuter”, z którego pochodzi powyższy wyimek.
Zbigniew Kruszyński za pomocą lingwistyki, czyli nauki o języku, który służy do porozumiewania się, pokazuje, że ludzie nie mogą się porozumieć. Taka możliwość w ich świecie – stworzonym im przez autora – nie istnieje. I to nie tylko mimo przenikliwej znajomości języka, ale i wielości dostępnych środków łączności: komputerów, telefonów komórkowych, poczty.
Zbigniewa Kruszyńskiego najbardziej lingwistyczne (czyli korzystające z chwytów wypracowanych przez poezję lingwistyczną) teksty dotyczą lat 80., stanu wojennego, czasu niesłychanej ekspansji kłamstwa i obłudy, ale – jednak – autor tworzył je później,w warunkach wolności, a nawet z wygodnego dla twórczości dystansu, bo w Szwecji. Skąd więc ten powrót do manier lingwistycznych, do tej skorupy złożonej z kalamburów i dwuznaczników, pełnej wysilonych barokowych sztuczek i logogryfów. Takie pisanie, zdawałoby się, jest czymś głęboko anachronicznym w warunkach wolności wypowiedzi, czymś spóźnionym, pośmiertnym triumfem systemu, który zrodził manierę, co nie była tylko manierą, ale i pułapką na piszących. Pułapki tej autor-emigrant, czy to dzięki przenikliwości, czy dzięki przypadkowi – uniknął.