Brygida Helm gra z Kiepurą, Betty Amann z Samborskim. A kapitał? W całej produkcji filmowej świata przeważa kapitał żydowski. Ale to głupstwo! U nas jest lepiej. Śmiało, panowie korporanci. My możemy zagranicy przeciwstawić prawdziwy stuprocentowy polski film. Precz z obcym żywiołem! Niech żyje Lejtes, Szaro, Gardan, Szebeko, Stern, Libkow, Waszyński i Finkelstein! Nie damy ziemi, skąd nasz Żyd!”.
„Dziesięciu z Pawiaka” Ordyńskiego nazywa kolorową tandetą fabrykowaną dla mas, a o „Śluby ułańskie” ma pretensje do „naszych kochanych Izraelitów, którzy dla naszych wojskowych zrobili to cacko dobrego smaku”.
Nie tylko producenci przedwojennych polskich filmów byli Żydami. Twórcy również. Przypisy pod wydanymi teraz filmowymi tekstami Słonimskiego przypominają, że Aleksander Ford to Mosze Lifszyc, Ryszard Ordyński – Dawid Blumenfeld, Michał Waszyński – Mosze Waks, Juliusz Gardan – Juliusz Gradstein, Leon Jeannot – Lejbele Katz.
Szczególnie zachwycał się Słonimski Charliem Chaplinem, i to grubo przed jego najlepszymi, sławnymi filmami. Krytyk znał go głównie z jedno- i dwuaktówek, a jednak już w 1922 roku nazwał Chaplina bogiem humoru amerykańskiego, który „stokroć lepiej prezentuje wiek, w którym żyjemy, od poetów urbanistów i piewców elektryczności”. Gdy cztery lata później na ekrany kin warszawskich trafiła „Gorączka złota”, entuzjastycznie zapewniał, że „przechodzi ona nie tylko to wszystko, cośmy widzieli w kinematografie, ale wkracza w dziedzinę absolutnej doskonałości twórczej, gdzie zacierają się kontury techniki i wykonania, a promienieje już tylko czysty geniusz człowieka”.
Uwielbiał też Mary Pickford, a podziwiał reżyserskie dokonania Friedricha Wilhelma Murnaua, Abla Gance’a i Davida Warka Griffitha, którego „Dwie sieroty” nazywa boskim obrazem.